2017-01-10

Rozważania o ponurych książkach



Wrażliwość czytelnicza to kwestia równie indywidualna, co gust kulinarny. Jeden najbardziej na świecie lubi lody czekoladowe, drugi kiszone ogórki. Piotr woli rosół z zieloną pietruszką, Paweł bez, Ania uwielbia karpia w galarecie, podczas gdy Zuzce na sam widok galarety przełyk zawiązuje się na supeł. I dobrze, bo gdybyśmy wszyscy lubili to samo, świat byłby nudny.

Książki bywają smutne. Ponure. Opowiadają o bolesnych rzeczach. Ale czytelnicy różnie reagują na tę ponurość. Różne są ich odczucia wobec nieszczęść, których doświadczają bohaterowie, wobec cierpień, śmierci i dogłębnego poczucia beznadziei, którym literatura raczy nas całkiem często.

Lubię pesymistyczne książki. Gorzkie niczym czarna, niesłodzona, mroczna jak szatan kawa. Zauroczyło mnie mroczne piękno spalonych lasów i zrujnowanych miast w „Drodze” Cormaca McCarthy’ego. Pozytywnie wspominam takie dzieła, jak „Fabryka oficerów” Hansa Hellmuta Kirsta, „Oddział chorych na raka” Aleksandra Sołżenicyna, słynny „Rok 1984” George’a Orwella (czytałam mając niecałe 14 lat, to była jedna z moich pierwszych „dorosłych” lektur), równie znany „Król szczurów” Jamesa Clavella, „Opowieść podręcznej” Margaret Atwood i inne powieści ukazujące zmagania jednostki we wrogim świecie, gdzie nie ma poszanowania ani dla życia, ani dla podstawowych ludzkich wartości. 

O dziwo mam za to problem z czytaniem książek, które w założeniu miały być ciepłe, radosne i optymistyczne. Już po paru stronach zaczynają mnie ogarniać melancholia i zniechęcenie. Łaknę mroczniejszych fabuł oraz skomplikowanych, powikłanych wewnętrznie Bohaterów Z Problemami.

Jako dziecko byłam bardzo wrażliwym, empatycznym czytelnikiem. Nie potrafiłam zrozumieć, że bohaterowie książek „nie istnieją naprawdę”, że to fikcyjne konstrukty z literek. Dla mnie ich kłopoty i dramaty były jak najbardziej realne. Jeśli bohaterów spotykały nieszczęścia, przeżywałam smutek i żałobę razem z nimi. Ponieważ nauczyłam się czytać mając 4 lata, a w domu miałam nielimitowany dostęp do regałów z książkami, zdarzało mi się sięgać po pozycje, po przeczytaniu których było mi smutno i źle w ten specyficzny sposób, którego dorośli nie rozumieją, i miałam ochotę natychmiast sięgnąć po odtrutkę w postaci czegoś baśniowego, przygodowego, jak „Kroniki Narni” C.S. Lewisa.

O dziwo nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek zaszkodziła mi w ten sposób książka „dla dorosłych”, bo kiedy miałam te 6-9 lat, książki dla dorosłych zwyczajnie i po prostu mnie nudziły, zanim zdążyłam w nich natrafić na potencjalnie bolesne treści. Nie. Traumatycznie wspominam lekturę niektórych książek przeznaczonych dla dzieci, ale dla dzieci trochę starszych albo mniej wrażliwych, bardziej odpornych na uderzeniową dawkę brutalnego moralizowania. „O dwóch takich, co ukradli księżyc” to sztandarowy przykład książki, która Zrobiła Mi Krzywdę i przysięgam, że pozytywnie wspominam stamtąd wyłącznie krwiożerczego czarnoksiężnika oraz jego malowniczą rodzinkę (córka zmieniająca się we wronę, żona mająca postać cienia...)
 
Co ciekawe, nawet w dzieciństwie nie zawsze miałam problem z samym faktem, że bohaterowie giną. Dostrzegałam urok smutnych zakończeń niektórych baśni Andersena. Absolutnie i bez reszty zauroczyli mnie „Bracia Lwie Serce” Astrid Lindgren. Skończywszy 12 lat bez problemów przyswajałam mity greckie, spodobały mi się opowiadania o Sherlocku Holmesie (pisane, było nie było, zdecydowanie z myślą o dorosłym odbiorcy) oraz „Krzyżacy” i „Quo vadis”. Humor psuły mi książki zawierające elementy satyry i przerysowania („Porwanie w Tiutiurlistanie” Wojciecha Żukrowskiego) oraz takie, gdzie bohater jest głupi i pakuje się w kłopoty na własne życzenie („Pinokio” Carla Collodiego). 

W dorosłym wieku oczywiście wyrobiłam sobie znacznie grubszą „skórę” i wzrosła moja zdolność dystansowania się od czytanej historii. Jeżeli książka jest dobrze napisana (staram się nie czytać niczego napisanego tragicznym stylem – szkoda zdrowia), w zasadzie tylko dwie rzeczy są w stanie źle wpłynąć na mój nastrój podczas lektury: cierpienie zwierząt oraz nieuleczalna głupota bohaterów.

Z jakiegoś powodu jako czytelniczka odczuwam znacznie silniejszą empatię w stosunku do zwierząt niż do ludzi. Mam dystans do cierpienia fikcyjnych postaci ludzkich, a do zwierząt nie. Nie ma znaczenia, czy chodzi o psa, kota, papugę czy tygrysa. Lodówka małego psychopaty Patricka Hockstettera w powieści „To” Stephena Kinga stanowi świetny przykład tego, co znoszę z trudem i w bardzo małych dawkach. (Ponieważ Patrick Hockstetter był w książce postacią epizodyczną, przeskoczyłam opisy tego, jak zagładzał na śmierć kolejne zwierzątka, i czytałam dalej, ale jeszcze po latach wspominam jego wyczyny jako najpaskudniejszy fragment książki, w której nie brakuje przecież krwawych scen).

Na szczęście sceny z cierpiącymi czy co gorsza dręczonymi zwierzętami nie pojawiają się w książkach aż tak często (podejrzewam, że wielu autorów lubi zwierzęta tak jak ja; sceny, które są emocjonalnie trudne w czytaniu, są też trudne do napisania). Znacznie częściej trafia się druga rzecz, która mnie odstręcza: nieuleczalna głupota bohaterów. 

Nie mam na myśli jednorazowych malowniczych wpadek z roztargnienia ani drobnych wad takich jak nieobycie towarzyskie, prowadzących do niezręcznych sytuacji. Tym, co mnie odrzuca, jest stuprocentowa, pełnokrwista głupota. Taka, przez którą cierpi nie tylko bohater, ale i otoczenie, zwłaszcza najbliżsi. Nie dałam rady przeczytać w całości „Pani Bovary”, gdzie narcystyczna i głupia jak but kobieta pakuje się w dwa romanse pozamałżeńskie, rujnuje finansowo męża i na koniec popełnia samobójstwo. O głęboką frustrację przyprawiła mnie lektura „Pamiętnika Bridget Jones”, bo Bridget wzbija się na takie wyżyny bezmyślności, że już w połowie książki miałam ochotę zawlec babsztyla pod lodowaty prysznic i trzymać tam, aż otrzeźwieje.

Różni czytelnicy rozmaicie odbierają różne rzeczy. Od czasu do czasu zdarza mi się dowiedzieć, że ktoś odczuwał smutek po przeczytaniu książki, którą ja odebrałam jako podnoszącą na duchu. Jedno jest pewne: sama nigdy nie piszę rzeczy, które byłyby w stanie mi popsuć humor! Jeśli któryś z moich tekstów wprawił kogoś w depresyjny nastrój, to widocznie mamy odmienny próg wrażliwości.


Dyskusja w komentarzach mile widziana!



8 komentarzy:

  1. Anonimowy11.1.17

    Generalnie nie lubię ponurych książek, życie jest dość ponure i bez dobijania się fikcją. Z "Bridget Jones" miałam to samo i ciężko mnie dziwiły całkiem inteligentne kobiety,które się z nią utożsamiały.Też bardzo nie lubię opisywania cierpień zwierząt.

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzecz w tym, że z jakiegoś powodu ponura fikcja zupełnie mnie nie dobija, dobija mnie optymistyczna :) A Bridget ma mózg jak przepiórka! Roztargnienie i głupie wpadki to jedno, ale ten dobijający horyzont ambicji czyli "schudnąć i złapać męża"... Strasznie mnie to odrzucało.

      Usuń
  2. A co z Józefem Szwejkiem, idiotą z urzędu?:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wstyd się przyznać, nie czytałam... Wiem, że powinnam kiedyś nadrobić, ale mam podejrzenie, że nie podeszłaby mi ta lektura, więc zwlekam.

      Usuń
    2. Ja właśnie jestem w trakcie nadrabiania i bardzo mi się podoba, choć jest mocno absurdalna.

      Usuń
    3. Powiadasz? Uzbierała mi się strasznie długa lista książek do przeczytania, ale w takim razie dopisuję do niej Szwejka, najwyżej nie doczytam do końca (z absurdem mam tak, że czasem coś mnie rozbawi do łez, a kiedy indziej kompletnie nie podejdzie).

      Usuń
  3. "Porwanie w Tiutiurlistanie" to moja trauma z dzieciństwa, koszmarna książka :)
    Ponure książki, hmm, wszystko o Krzyczącym w Ciemności jest ponure i lubię to bardzo, bo oprócz tej mrocznej i dusznej atmosfery zaszczucia jest tez jakaś nostalgia i ciepło, które widać w relacjach Brune'go (jak to się odmienia??) z ludźmi. Jedynie nie podchodzi mi opowiadanie "Między otchłanią a morzem", mega dobry tytuł, ale samo opko mi jakoś nie weszło.

    A z innych ponurych książek, ale jednocześnie bardzo ciepłych i takich podnoszących na duchu, mimo całego fatalizmu, to ja bym polecił "Miasto na górze" Kira Bułyczowa, mega.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do "Porwania w Tiutiurlistanie" - no właśnie!!! Torturowanie kota wlewaniem mu mleka przez lejek, jeżu kolczasty!

      Ja odmieniam: Brune, Brune'a, Brune'owi (czytając to: Brune, Bruna, Brunowi), nie do końca zgodnie z zasadami polszczyzny, ale jestem w stanie to obronić mówiąc, że imię Brune można potraktować jak wariant imienia Bruno i tak też odmieniać.

      "Miasta na górze" Bułyczowa nie czytałam, muszę kiedyś nadrobić! Z takich ponurych, a jednocześnie fajnych i poprawiających humor książek (ale niekoniecznie ciepłych) bardzo lubię opowiadania Pawła Ciećwierza zebrane w zbiorkach "Nekrofikcje" i "Środkowy palec Opatrzności". Polecam w ciemno, rewelacyjnie napisane historie o mętach i czarnych charakterach okraszone dużą dawką wisielczego humoru (tytuł drugiego zbiorku mówi w zasadzie wszystko).

      Usuń