2017-02-23

Kiedy dobre chęci to za mało


Od lat obserwuję interakcje w necie między sympatycznymi, niegłupimi ludźmi (szambo generowane na ogólnodostępnych forach czy portalach, gdzie nie ma moderacji, przez nudzące się robactwo o ujemnym ilorazie inteligencji, to zupełnie inna para kaloszy). Czytam dyskusje, których uczestników znam głównie z pisemnych wypowiedzi, bo na żywo widziałam ich dosłownie raz albo wcale. 

Śledząc te sieciowe wymiany zdań, komentarze, żarty, scysje oraz okazywanie zbiorowego empatycznego wsparcia, można dojść do różnych wniosków - niekoniecznie tak pesymistycznych, jak modne w niektórych kręgach mirmiłowanie, że Internet doprowadza do rozkładu więzi międzyludzkich. 

Chociaż internetowe znajomości zazwyczaj pasują jak ulał do socjologicznej definicji "słabych więzi", znani mi bywalcy netu w ramach tych relacji starają się, mówiąc najogólniej, być dla siebie mili. Przesyłają wirtualne głaski, kiedy ktoś choruje albo stracił ukochane zwierzątko (OK, możecie powiedzieć, że takie wirtualne wsparcie niewiele znaczy, ale staroświecki zwyczaj zamieszczania kondolencji w gazetach ma podobną funkcję - zdalne przekazanie komunikatu "współczujemy i myślimy o tobie"). Kultywują poczucie solidarności, śmiejąc się z tych samych absurdalnych sytuacji oraz wyrażając oburzenie, kiedy kogoś spotka krzywda. Wreszcie - zapytani o radę chętnie, wręcz skwapliwie podzielą się wiedzą i doświadczeniem. 

Jeśli nie umiesz podać kotu tabletki, naprawić odklejającej się podeszwy, wywabić plamy po kawie lub przetłumaczyć dziwacznej frazy, zbiorowa mądrość Facebooka pomoże. Wszystko jedno, jak płytka jest w gruncie rzeczy "kultura lajków"; mimo wszystko to miłe, że ludzie z ochotą poświęcą pięć minut, a nawet osiem, żeby powiedzieć bliźniemu dobre słowo albo mu ułatwić życie. (Piszę serio, bez ironii! Kiedy w grudniu 2016 nie dawaliśmy rady zakraplać Sammetowi oczu podczas zapalenia spojówek, bo kot trzymany w żelaznym uścisku nadal się miotał, pyrgał łebkiem, wtulał pyszczek w sweter osoby trzymającej, mrużył oczy i generalnie robił wszystko, żeby kropla nie trafiła do oka, dopiero znajoma z Fb poradziła, żeby drania trzymać za kark, wtedy będzie mniej szalał - i podziałało).

Służenie radą w drobnych sprawach to jedna strona medalu. Ale druga - to sytuacje i problemy zawikłane. Trudne. Nieoczywiste. Niekiedy takie, które były już konsultowane z fachowcem - albo kilkoma - i mimo wysiłków nadal pozostają nierozwiązane. One też wypływają w krótkich sieciowych interakcjach - czasem wręcz łatwiej, niż na żywo, bo na piśmie skrępowanie jest mniejsze, ekran komputera nie uaktywnia w nas tak silnych blokad jak rozmowa twarzą w twarz. Widziałam to już nieraz: ktoś pyta o radę znajomych w necie, bo ma nadzieję, że usłyszy coś nowego, innego niż do tej pory; że ktoś przypadkowy, nieuprzedzony do sprawy wypowie się sensownie właśnie dlatego, że nie zna wszystkich szczegółów, które potrafią zaciemnić obraz. 

Adresaci zazwyczaj reagują życzliwie i starają się wesprzeć zainteresowanego, podsuwając konstruktywne w ich pojęciu rozwiązania. Smutno robi się wtedy, kiedy nie rozumieją problemu i udzielają rad, które nie pomogą, generując u zainteresowanego tylko jeszcze większe poczucie frustracji, pustki i osamotnienia. To nie jest zarzut pod niczyim adresem, bo w końcu padła prośba o pomoc, a ci, którzy podsuwali sugestie, chcieli dobrze.

Natura ludzka każe "grzeszyć" dawaniem życzliwych rad również wtedy, kiedy tak naprawdę mało wiemy o sprawie. Działamy w dobrej wierze, chcemy pomóc tak, jak umiemy. W praktyce efekt bywa taki, jakby wyciągniętego z wody karpia litościwa dusza zawinęła w koc, bo przecież biedna rybka marznie na powietrzu.

Obawiam się, że nie mam w tej kwestii czystego sumienia i niejednego metaforycznego karpia w swoim życiu otuliłam w kocyki i sweterki. C'est la vie. Ostatnio to ja za sprawą życzliwych dusz - obcojęzycznych, żeby było śmieszniej - znalazłam się w odwrotnej roli (zasadniczo to nie mi doradzano, ale śledziłam dyskusje na temat znany mi z autopsji, a trudny) i no cóż, już wiem, co czuje karp.

Aha - problem karpia oczywiście dotyczy również rozmów z przyjaciółmi i znajomymi na żywo, tylko inaczej to wygląda, kiedy nietrafione są komentarze jednej życzliwej osoby, a inaczej, kiedy 20 życzliwych osób udziela dokładnie tej samej rady, a zainteresowany odbiera ją jako radę z gatunku "skoro mokniesz, spraw, żeby deszcz przestał padać".

Wbrew pozorom niniejszy wpis wcale nie jest apelem, żeby nie udzielać rad - raczej poddaję pod rozwagę, żeby z entuzjazmem nie podsuwać rozwiązania, które nam się jawi jako jedyne słuszne. Zupełnie inaczej też wygląda stwierdzenie "wiesz, nie wiem, czy ci to pomoże, ale kiedy ja miałem problem z XXX, to zacząłem robić YYY, a wtedy nastąpiło ZZZ" niż "Musisz zrobić YYY!"

A z weselszych (?) spraw - któryś z moich kotów uznał dzisiaj, że Tłusty Czwartek to idealny dzień na otwarcie sezonu łowieckiego; na podjeździe przed garażem domownicy znaleźli zagryzioną mysz. Nie wiemy, kto jest sprawcą morderstwa, ale na pewno zostało dokonane ze szczególnym okrucieństwem i nie stwierdza się okoliczności łagodzących, bo mysz nie została zabita w celu konsumpcji.


Image courtesy of David Castillo Dominici at FreeDigitalPhotos.net



3 komentarze:

  1. Wszystko pięknie, tylko że człowiek udzielający najlepszej swoim zdaniem rady wg swojej wiedzy nie często ma świadomość, że wiedza ta jest niewystarczającą lub mylna. Jeśli pragnie się otrzymać fachową radę, należy zwrócić się do fachowca lub przynajmniej grupy zajmującej się danym zagadnieniem. Otwarte zapytanie w sieci z założenia generuje sporą ilość odpowiedzi o dużym rozrzucie stopnia trafności. Jeśli zepsuje się nam pralka, lepiej wezwać hydraulika (a wcześniej przeczytać instrukcję), jeśli zachoruje dziecko - należy udać się do lekarza. Kiedy potrzebujemy bliskości, najlepiej odwiedzić przyjaciół.

    OdpowiedzUsuń
  2. Disclaimer, bo poniewczasie widzę, że powinnam była to napisać: niniejszy wpis został zainspirowany sytuacjami i pytaniami, które akurat dobrze pasują do Fb, bo większość osób w swoim otoczeniu zwyczajnie nie zna nikogo, kto mógłby merytorycznie doradzać. Chodziło o różne napięcia, smutki i trudności związane z pisaniem. O ile nikt rozsądny raczej nie wchodzi na Fb z przekonaniem, że mu tam udzielą mądrej odpowiedzi na pytanie "jak mam naprawić swoje małżeństwo", o tyle zadanie pytania "jak mam rozwiązać swój bolesny kryzys twórczy" w grupie literackiej jest jak najbardziej logiczne i sensowne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Maciej27.2.17

      I odpowiedzi też mogły być prawidłowe. Jednemu na to pomaga herbatka drugiemu spacer trzeciemu rozmowa z rodziną. Gdyby się zgłębić to trzeba by poszukać przyczyny problemu i zdefiniować go nie w postaci "bardzo boli mnie ręka, co polecacie" tylko "czy ze złamaniem jechać do szpitala, czy samo przejdzie". Często zamiast szukać porady, szukamy wsparcia i potwierdzenia, że nie jest to nic złego i nieuleczalnego. Wiem, że uogólniam, ale to dlatego, ze nigdy nie byłem twórcą - tylko odtwarzam. Na tyle pozwala mi mój ograniczony umysł. Bycie kreatywnym mnie przerasta, maksimum co potrafię to robić kolaże z pracy innych. Pewnie dlatego odbieram pytanie o kryzys twórczy, jako indywidualny problem do przepracowania wewnętrznie, a nie problem do którego istnieje uniwersalne rozwiązanie sprawdzone przez innych.

      Usuń