2020-07-29

O zabijaniu bohaterów (ciut marudzenia)


Ponieważ piszę dark fantasy, a nie książeczki dla dzieci w wieku przedszkolnym, zdarza mi się zabijać bohaterów. Czynię to w sytuacjach fabularnie uzasadnionych i, niestety, bez specjalnego sentymentu: jak trzeba, to trzeba. Wiem, że zdarza mi się poprowadzić fabułę w taki sposób, że czytelnicy gniewają się później i wołają „ale jak to?”. Jedyne, co mogę powiedzieć na swoje usprawiedliwienie, to że opowieść ma swoje wymogi, a karta cudownego ocalenia rozegrana o jeden raz za dużo wkurza i psuje cały efekt. (Kto jeszcze oprócz mnie wściekł się za śmierć i zmartwychwstanie Harry’ego Pottera w siódmym tomie? OK, wiem, że Harry nie mógł zginąć w końcówce serii, bo to nie ta konwencja, ale…)

Tym niemniej – rozumiem czytelniczy żal i wkurw, kiedy fajna postać ginie, zwłaszcza jeśli ginie głupio i tragicznie. Jako czytelniczka, z racji obycia z „drugą stroną kamery”, jestem emocjonalnie dość zahartowana i skupiam się raczej na technicznych aspektach historii. Albo przyjmuję zamysł autorski bez kwestionowania (śmierć Freda w czasie bitwy o Hogwart), albo postrzegam śmierć bohatera jako źle rozegraną, wypadającą w nieodpowiednim momencie, nie w tym punkcie łuku fabularnego co trzeba, i wtedy się wściekam. Na myśl przychodzą mi śmierć Lupina i Tonks oraz śmierć Syriusza Blacka – w jednym i drugim przypadku mam żal do autorki nie o samo zabicie bohaterów, ale o niedostateczne wykorzystanie wcześniej w fabule tak barwnych i ważnych postaci drugoplanowych. Syriusz w dodatku ginie w niejasnych okolicznościach: wpada za zasłonę, nie widzimy ciała, aż do siódmego tomu miałam nadzieję, że ojciec chrzestny Harry’ego powróci z zaświatów niczym Gandalf.





Joanno, jak mogłaś?!


Tłumaczę teraz cykl fantasy Znanego Autora, męczę się nad drugim tomem. Jest to grube tomiszcze, bodaj trzydzieści jeden rozdziałów, ponad pięćset siedemdziesiąt stron wydruku. Ponieważ polubiłam bohaterów, z ciekawości przejrzałam już tom trzeci, no i w końcówce trzeciego tomu dzieją się rzeczy Złe. Autor robi dwóm postaciom paskudną rzecz, jedna z tych postaci przeżywa, druga nie. Ta, która traci życie, to być może najsympatyczniejsza postać w całym cyklu (a mówimy o przyjemnym przygodowym fantasy, gdzie bohaterowie pozytywni generalnie służą do tego, żeby ich lubić). No, nie ukrywam – jestem rozczarowana i zła, dalszy ciąg cyklu bez tej postaci to już nie będzie to samo. Niektórych bohaterów po prostu nie pisze się po to, żeby ich zabić! (Ja nigdy nie brałam pod uwagę opcji, żeby zabić Zazela!)

Temat, kiedy „można” zabić bohatera, kiedy „nie można”, kiedy czytelnicy przeżyją katharsis, a kiedy będą mieli ochotę obrzucić autora zgniłymi pomidorami (oby tylko pomidorami), jest skomplikowany. Sądzę, że sprawa mocno zależy od tego, w jakiej konwencji piszemy. O ile w przypadku horrorów czy jakiegoś ponurego grimdarku czytelnik wie, że do bohaterów nie ma co się przywiązywać, to w przypadku typowo przygodowej fantastyki już nie spodziewamy się wymordowania w finale dwóch trzecich składu.

Parę lat temu na Wrocławskich Dniach Fantastyki brałam udział w bardzo ciekawym panelu „How to kill the hero”, w którym uczestniczyli również Angus Watson, Brian McClellan i (fanfary) Graham Masterton. Nie pamiętam, do jakich dokładnie wniosków doszliśmy – Graham jako autor horrorów postulował, żeby nie mieć żadnych sentymentów i mordować wszystkich jak leci, ale nawet ja uważam, że w konwencjach innych niż horror takie podejście może mieć, ekhm, krótkie nogi. Zapamiętałam anegdotę, którą opowiedział Brian. Otóż miał w Trylogii Magów Prochowych jednego bohatera, którego typował do zabicia w losowym momencie sensacyjnej akcji, pechowym strzałem w głowę (chodziło o tego żołnierza, który nie sypia i ciągle pali papierosy, nie pamiętam imienia). Powstrzymał się jednakowoż, bo wiedział, że to bodaj najsympatyczniejsza postać drugoplanowa w książce i czytelnicy rozszarpaliby autora za tę śmierć. Rozsądna decyzja!

Nawiasem mówiąc – chyba udało mi się rozstrzygnąć kwestię przynależności gatunkowej Teatru węży. Otóż, po wczytaniu się w definicje, jak najbardziej JEST to dark fantasy (nie ma czarno-białego podziału na dobro i zło, nie ma żadnej frakcji jednoznacznie pozytywnej, bogowie odeszli ze świata, ludzkości zagrażają demony, a w dłuższej perspektywie świat raczej nie zmierza w dobrą stronę), natomiast NIE jest to grimdark, gdzie wszędzie tylko syf, kiła, mogiła i brudni przeklinający najemnicy, którzy palą wioski oraz mordują dzieci, żeby je upiec i zjeść.

Na koniec pochwalę się kolejną recenzją blogową piątego tomu Teatru:




4 komentarze:

  1. Anonimowy29.7.20

    a nigdy nie brałam pod uwagę opcji, żeby zabić Zazela!)
    I całe szczęście!

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
  2. Anonimowy31.7.20

    Tak, racjonalna gospodarka bohaterami jest ważna. :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Anonimowy3.8.20

    PS. W książkach dla dzieci jak najbardziej zabija się bohaterów, tylko rzadziej. Że wspomnę chociażby straszne "O psie, który jeździł koleją".
    Achika

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fakt :) Gorzej, przecież cykl o Harrym Potterze też jest formalnie dla dzieci, facepalm!! Zedytuję to zdanie :D

      Usuń