2023-04-16

"Najpierw zabrzmi cytara" - pierwsze opowiadanie z uniwersum Krainy i Konfraterni Światła


Mniej więcej od roku - powoli i z wahaniem, jak to ja - inkubuję w głowie i notatkach nowe uniwersum. W kwietniowym numerze "Nowej Fantastyki" możecie przeczytać pierwsze osadzone w nim opowiadanie - "Najpierw zabrzmi cytara". Urban fantasy: współczesność, centrum Warszawy i nadprzyrodzone diabelstwo czające się po drugiej stronie rzeczywistości kontra grupa muzyków. (Serdecznie dziękuję nieocenionej Alicji Janusz za porady merytoryczne w kwestii muzyki renesansowej!)

Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale w tym momencie mam w notatkach dwie powstające powieści z tego świata (jedna bardziej o Konfraterni Światła, z wojną ukraińsko-rosyjską w tle, a druga o straceńcach z konkurencyjnej organizacji, którzy realizują misje w Krainie) i obie są na razie w daleko posuniętej rozsypce...

Tymczasem poniżej krótki fragment opowiadania "Najpierw zabrzmi cytara".

1.

Pierwsze ostrzeżenie można by łatwo przeoczyć, ale Albert jest Czuwającym; co więcej, pełni tę funkcję już od dwudziestu siedmiu lat. Codziennie rano recytuje listę znaków ostrzegawczych, pijąc w kuchni kawę i patrząc przez okno na pusty o tej porze skwerek przed blokiem.

Znaków jest łącznie dwadzieścia jeden, z czego dziewięć określa się mianem niespecyficznych, a dwanaście występuje w kombinacjach pozwalających precyzyjnie określić, jakie zagrożenie tym razem próbuje przybyć z Krainy. Wyrecytowanie całej listy, z wymienieniem wszystkich kombinacji, zajmuje Albertowi każdorazowo prawie pół godziny. Zapewne nie wszyscy Czuwający są równie sumienni, zwłaszcza w obecnych czasach, ale on zawsze poważnie traktował swoje powinności.

Codziennie karmi też koty i gołębie, które wspomagają go w wypatrywaniu znaków. W blisko dwumilionowym mieście, takim jak Warszawa, powinno mieszkać co najmniej czworo Czuwających, ale nie jest to popularna specjalność w Konfraterni. Po tym, jak stary Ryszard Kosenda zmarł na zawał, a młody idealista Rafał Feldman zginął wraz z córką w wypadku, Albert został sam i już od ponad roku nie może się doczekać wsparcia.

Tak jak istnieją obszary szczególnie podatne na trzęsienia ziemi, bo leżą na styku płyt tektonicznych, są też miejsca, gdzie bariera oddzielająca Krainę od materialnego świata jest wyjątkowo cienka. Należy do nich Warszawa, a Albert czuwa – czy raczej Czuwa – nad bezpieczeństwem mieszkańców stolicy. Mieszka na piątym piętrze bloku na Służewcu: skromny, niepozorny okularnik, oficjalnie pracownik fundacji imienia Melchiora Bendy, która tak naprawdę jest jedną z wielu organizacji prowadzonych przez Konfraternię Światła.

Owszem, magia istnieje, choć nie wygląda tak, jak w książkach i grach komputerowych. Owszem, czarodzieje istnieją, aczkolwiek nie noszą różdżek (sprawdzić, czy nie młody nawiedzony Dieter Fuchs z Norymbergi, którego Albert serdecznie nie cierpi).

Nawet tu, w Warszawie, gdzie granica pomiędzy ziemską rzeczywistością a Krainą jest tak cienka, że wrażliwe osoby potrafią wyczuć bliskość pustkowia-które-myśli i żar czarnego słońca, usłyszeć nieustające szeptanie nieba-które-mówi, podobne do buczenia linii wysokiego napięcia – potworom bytującym po tamtej stronie nieczęsto udaje się przedostać do świata żywych. Władczyni Krainy, zwana po prostu Królową, pilnuje, by zdarzało się to jak najrzadziej. Nie jest jednakże wszechwiedząca ani wszechmocna, a Jej słudzy tym bardziej – nawet niestrudzony, przerażający Upiór, który bez ustanku patroluje rubieże Krainy.

Właśnie dlatego Albert całymi dniami wędruje po mieście, wypatrując znaków, rozmawiając z gołębiami i kotami. Ostatnie wdarcie się potwora do miasta wydarzyło się przed trzydziestoma czterema laty i przeszło do historii jako tragiczny wybuch gazu w Rotundzie PKO. Pewne zjawiska oficjalnie nie istnieją i opinia publiczna nie może się o nich dowiedzieć, zupełnie jak w cyklu o Harrym Potterze.

Albert ma pięćdziesiąt sześć lat, ale jest zdrowy, stosunkowo sprawny fizycznie, a przede wszystkim ma dobry wzrok. Mimo to kiedy dwunastego kwietnia rano o siódmej trzynaście wysiada z autobusu na Marszałkowskiej i patrząc w kierunku hotelu Novotel spostrzega przed sobą jeden z dziewięciu niespecyficznych znaków ostrzegawczych, w pierwszej chwili nie wierzy własnym oczom.

Na chodniku i jezdni, na przestrzeni jakichś dwudziestu metrów kwadratowych rozsypane są martwe i dogorywające skrzydlate stworzenia: motyle z Krainy, które przeniknęły przez granicę światów tylko po to, żeby po ziemskiej stronie natychmiast postradać swe kruche nie-życie. Rozpadają się w oczach, ich tkanki podlegają błyskawicznej lizie, pozostawiając na chodniku i asfalcie czarne, wilgotne plamy. Tymczasem ludzie przechodzą obok jakby nigdy nic, myśląc – no właśnie, co? Że to tropikalne kwiaty, które wysypały się z przejeżdżającego samochodu dostawczego?

Albert wyjmuje telefon i robi kilka zdjęć, po czym wysyła je do Anny Feldman zwanej Balladyną. Balladyna, siostra zmarłego tragicznie Rafała, była kiedyś aktorką teatralną, a obecnie prowadzi sklep ze zdrową żywnością i naturalnymi kosmetykami. Oficjalnie. W rzeczywistości również pracuje dla Konfraterni Światła, tylko o szczebel wyżej od Alberta, może nawet o dwa szczeble.

Była też kiedyś – przez nieco ponad trzy lata – jego żoną. Błąd jak cholera, bolesny dla obu stron. Na szczęście udało im się kulturalnie rozstać bez orzekania o winie i pozostać później w relatywnie dobrych relacjach – tu przeważyła obopólna lojalność względem Konfraterni.

Jest siódma dwadzieścia jeden i zaczyna kropić deszcz. Albert przystaje pod daszkiem przy wejściu do najbliższego budynku i patrzy, jak ostatnie motyle truchełka rozpływają się w czarną ciecz. Czeka, aż Balladyna odpisze.






2 komentarze:

  1. Oj, wędrówka do Empika staje się koniecznością. Ładnie to tak kusić kilkoma zdaniami? Zapamiętam to sobie 😉😉😉

    OdpowiedzUsuń
  2. Anonimowy17.4.23

    Ładny kawałek, ma klimat. Chomik

    OdpowiedzUsuń