Mogłabym się dzisiaj
rozwodzić nad tym, jak fajnie, że wreszcie jest cieplej i w powietrzu czuć
wiosnę, ale zamiast tego będzie wpis nietypowy – o butach.
Ilekroć słyszę żarty o tym,
jak to kobiety posiadają czterdzieści par butów i ciągle dokupują nowe, ogarnia
mnie pusty śmiech. Wiecie, ja i buty to trudny temat (lub zabawny, zależy jak
patrzeć). Nie lubię kupować butów, bo zawsze dokładnie wiem, czego chcę, a
ciężko mi to dostać. Moje wymarzone buty – niezależnie od tego, czy chodzi o
traperki, zamszowe trzewiki czy półbuty – przeważnie stoją w męskiej części
sklepu obuwniczego i są gdzieś tak o trzy rozmiary za duże.
Ta część mózgu, która odpowiada u mitycznej legendarnej butoholiczki za kupowanie entej pary klapek z cekinami i sandałków za grube stówy, u mnie ewidentnie jest w atrofii. Powiem tak: wciąż jeszcze posiadam czarne czółenka (skórzane, na płaskim obcasie) kupione ponad osiemnaście lat temu. Miałam je na sobie na osiemnastce, na maturze, na prawie wszystkich egzaminach podczas studiów, na obronie licencjatu, magisterium, doktoratu i mało brakowało, a założyłabym je również na ślub. Trzymam je, pastuję, hołubię i nadal zakładam na tzw. Okazje. Posiadam jeszcze dwie inne pary eleganckich bucików, też z płaskim obcasem – czarne ze ślubu cywilnego, brązowe z kościelnego – których od czasu rzeczonych uroczystości nie miałam na sobie i przypuszczam, że przy tym tempie zużycia będą mi dobrze służyły za trzydzieści lat.
Ta część mózgu, która odpowiada u mitycznej legendarnej butoholiczki za kupowanie entej pary klapek z cekinami i sandałków za grube stówy, u mnie ewidentnie jest w atrofii. Powiem tak: wciąż jeszcze posiadam czarne czółenka (skórzane, na płaskim obcasie) kupione ponad osiemnaście lat temu. Miałam je na sobie na osiemnastce, na maturze, na prawie wszystkich egzaminach podczas studiów, na obronie licencjatu, magisterium, doktoratu i mało brakowało, a założyłabym je również na ślub. Trzymam je, pastuję, hołubię i nadal zakładam na tzw. Okazje. Posiadam jeszcze dwie inne pary eleganckich bucików, też z płaskim obcasem – czarne ze ślubu cywilnego, brązowe z kościelnego – których od czasu rzeczonych uroczystości nie miałam na sobie i przypuszczam, że przy tym tempie zużycia będą mi dobrze służyły za trzydzieści lat.
Dla równowagi – buty, które
noszę na co dzień (w zimie ciemne traperki, w cieplejszych porach roku
wspomniane wyżej zamszowe trzewiki / półbuty / nubukowe mokasyny bądź szeroko
pojęte obuwie sportowe) zdzieram na amen. Służą intensywnie przez kilka sezonów
i zostają dosłownie zachodzone na śmierć. Niszczą się obcasy, wyściółka
wewnętrzna drze się i odpada, lico nie daje się już doczyścić z wtartego pyłu,
czasem przedłużającą się agonię przypieczętowuje odklejona podeszwa albo
rozpruty szew. Przestałam kupować na lato sportowe sandały, bo wytrzymywały
średnio półtora sezonu i koniec – któryś pasek pękał i cześć. Pewien postęp
nastąpił, kiedy odkryłam półbuty trekkingowe i zaczęłam w nich chodzić na
spacery po polnych drogach, zamszowe trzewiki firmy Wojas rezerwując na miasto
(nie uwierzylibyście, ile traumatycznych spotkań z pyłem i błotem może
przetrwać bez szwanku czarny zamsz – wystarczy go dobrze oczyścić i
zaimpregnować – niestety podeszwy tych trzewików są mniej odporne i okropnie
ścierają im się obcasy).
Przedwczoraj poszliśmy z
mężem kupić mi nowe buty jesienno-zimowo-wiosenne, bo aktualnie użytkowane
traperki właśnie z honorem samuraja dokonują żywota (obcasy malowniczo starte,
jeden szew na pięcie się pruje). Gdyby ktoś nie wiedział, traperki to świetny
but na zimę, nie muszą być ocieplone – kluczowa jest gruba podeszwa oraz dość
luzu, żeby dało się wygodnie chodzić z wkładką termiczną, i jest dobrze przy
mrozach do -15. Poszliśmy... i jak zwykle zaliczyłam mentalny facepalm widząc,
co stoi na półkach z obuwiem damskim. Oraz czego tam nie ma.
Nienawidzę butów, w których
nie można chodzić energicznie, długim krokiem. Butów, w których nie można
bezpiecznie pobiec po ośnieżonym chodniku za autobusem (już nie mówię, że uciec
przed zboczeńcem w parku!). Butów, które przemakają od odrobiny deszczu. W
których po przejściu trzech ulic na krzyż bolą stopy i robią się pęcherze. (Tak
wybieram obuwie, że pęcherze miewałam właściwie tylko po wycieczkach górskich,
dosłownie jeden jedyny raz musiałam „rozchodzić” nowe półbuty – służyły potem
długo.) Nie wiem, jaki samonapędzający się mechanizm społeczny sprawia, że
kobiety kupują i noszą te wynalazki, które im masowo oferuje handel.
Kolorki. Ozdóbki. Wąziutkie
noski. Wąziutkie, wrzynające się w stopę paski. Idealnie płaskie podeszwy
gwarantujące poślizg na każdej gładkiej powierzchni, na przykład na marmurowej
posadzce. OBCASY, obcasy, obcasy (noszone często – szkodzą kręgosłupowi, kolanom, stawom skokowym i paluchom). Cienkie podeszwy w ładnych skądinąd zimowych trzewikach i kozaczkach - co z tego, że wewnątrz jest gruba warstwa puszystego ocieplenia, skoro to podeszwa izoluje od lodowatego chodnika! Buty, które
nie spełniają paru podstawowych wymogów funkcjonalności (wygoda, solidność,
łatwość czyszczenia, odporność na błoto, stonowany wygląd). Nota
bene widzieliście kiedyś mężczyznę z haluksami (zniekształcone, wykoślawione paluchy)?
Nie? Bo mężczyźni nie wciskają stóp w ciasne buciki na obcasie.
Męskie buty projektuje się
tak, żeby były funkcjonalne. Kobiece – z nieczęstymi wyjątkami – mają przede
wszystkim WYGLĄDAĆ. Modnie (? – bo co do elegancji, to już bym polemizowała,
różne dziwne wynalazki obuwnicze spod znaku kokardek i diamencików nie są
eleganckie z żadnej strony) i kobieco (?) Bo co, bo prawo rynku? Bo klientki tak
głosują portfelem? Bo kobieta nie powinna nosić butów, które „męsko” się kojarzą?
Hello? Hello?
Jasne, upraszczam, bo w końcu
latami jakoś udawało mi się kupować te wszystkie funkcjonalne, porządne buty w
rozmiarze 38-39, które potem nosiłam aż do zamordowania. Niemniej mam wrażenie,
że albo wyjątki potwierdzają regułę, albo ja jestem ofiarą losu i nie wiem,
gdzie powinnam robić zakupy (wszystkie powyższe obserwacje dotyczą dużych
sklepów sieci Deichmann oraz sklepów oferujących buty firmy Wojas).
Gdybyście mieli ochotę się pośmiać, poniżej filmik pokazujący, że w ekstremalnych przypadkach nawet zawodowa modelka nie potrafi się poruszać w tym, co kobietom proponują projektanci. Uwaga, oglądanie podczas jedzenia lub picia grozi zakrztuszeniem!
P.S. Tym razem zakupy
wyjątkowo zakończyły się sukcesem – po przymierzeniu x par obuwia oraz
znamiennym dialogu z ekspedientką (Ekspedientka: „Niech pani sobie obejrzy o tu, w
lusterku, jak wyglądają!” Ja: „Ale ja widzę, że są ładne, interesuje mnie, czy
się w nich wygodnie będzie chodzić!”) stałam się właścicielką czarnych
jesienno-wiosennych trzewików z cholewką, na płaskiej podeszwie (traperki to nie są, na
mrozy się nie nadadzą, ale mąż rozwiał moje wątpliwości stwierdzeniem „nie jest
powiedziane, że masz mieć tylko jedną parę ciepłych butów!” oraz nowych półbutów
trekkingowych na miejsce zajechanych na amen.
Moja kumpelka z Katowic ma dokładnie odwrotny problem: uwielbia szpilki, a stopę ma w rozmiarze dziecięcym. A co do przemakania - mnie przemakają nawet adidasy, istna rozpacz, przez kilka miesięcy w roku powinnam chodzić w traperach górskich, tyle że nie pasują mi do reszty odzienia.
OdpowiedzUsuńAchika
Ja z różnych przyczyn pozostaję w zasadzie wierna Ecco, zeszłej jesieni kupiłam na wyprzedaży dwie pary sandałów po tym jak na nogach rozpadły mi się poprzednie noszone w kółko, raptem pięcioletnie… I te rozpadnięte to była już druga para w tym samym fasonie, poprzednie przetrwały podobnie. Mam nadzieję że jak skończa mi się te dwie pary to znajdę coś równie wygodnego.
OdpowiedzUsuńWyjątkiem od Ecco są buty na solidny mróz, ale też spełniają warunki podstawowe: gruba podeszwa i brak obcasa.
Kupowanie butów jest dla mnie drogą przez mękę, bo mam nietypową budowę stopy (zadarty duży palec, ostrogi i płaskostopie poprzeczne), co oznacza że przy rozmiarze 37 kupuję i 37 1/2, i 38 - i zawsze idę w funkcjonalność, i prawie zawsze i tak często zakup dobry okaże się koszmarem po przespacerowaniu w nim dnia. Dostosowuję wkładkami i tym podobnymi.
OdpowiedzUsuńI jeśli miewam za dużo butów, to głównie z powodu nieudanych trafień. A rzecz nie jest prosta, bo celuję w styl elegancki-klasyczny i w tym jeszcze trzeba móc chodzić :)
Nie rozumiem obsesji na tle butów, zawsze wydawało mi się, że to taka karykatura z sitcomów wymyślona przez mężczyzn-reżyserów, którzy nie znają damskiego dresscode i nie wiedzą, że jedna para niestety nie obskoczy wszystkich okazji.
Ojej, faktycznie, nietypowa budowa stopy pogarsza sprawę!
UsuńGdy chodzi o damski dress code, on jest tak naprawdę trochę mniej restrykcyjny niż się wydaje (chyba że ktoś pracuje w takim miejscu, gdzie szpilki są częścią stroju służbowego, co nota bene kwalifikuje się do zaskarżenia ze względu na konsekwencje zdrowotne noszenia codziennie wysokich obcasów - w Wielkiej Brytanii doszło do co najmniej jednego takiego procesu). Łatwiej mają te osoby, których elegancka garderoba bazuje w dużym stopniu na czerni, wtedy można mieć proste czarne buty "służbowe" na każdą porę roku - od czółenek po zimowe botki z cholewką - które pasują do stu zestawów ubraniowych. Gorzej, jeśli ktoś często chodzi w pastelowych kolorach lub brązach. No i rzeczywiście, dość często bywa tak, że eleganckie buty z zewnątrz wyglądają całkiem sensownie, a noszone przez pół dnia robią stopom krzywdę.
Buty, buty... temat rzeka. Mnie obciera w zasadzie każdy nowy kupiony but. Trampki, szpilki, adidasy, płaskie na obcasie, nawet, uwaga moje ukochane Emu (tak najbrzydsze buty na świecie, ale jakie cieplutkie ;)). Generalnie buty mogą nie obcierać w jednym sezonie, a zacząć w drugim... I tak mam dużo butów, co jakiś czas kupuję kolejne i tylko mam nadzieję, że w końcu nie obetrą...
OdpowiedzUsuńNa Teutatesa, zgadzam się z każdym słowem. Dla mnie zakupy obuwnicze to również droga przez mękę. Mam dziwny kształt stóp - płaskostopie rozklepało mi je na wszystkie strony. Bardzo chętnie nosiłabym kształtne czółenka o uroczo smukłych noskach, ale niemal cały asortyment typowego Deichmanna jest dla mnie za wąski. Na obcas jakikolwiek mogę sobie tylko popatrzeć - przenikliwy, palący ból środstopia w takim wynalazku zabija radość z najpiękniejszej pary pantofli. Wszystkie te absurdalnie wąskie i twarde paseczki wbijają się we mnie jak w twaróg. Wiem, bo przez długie lata próbowałam. Mimo wszystko. Stopy miałam pokaleczone do żywego mięsa i seksownie pooklejane plastrami.
OdpowiedzUsuńPo trzydziestce na wielu rzeczach - w tym na marzeniu o byciu kobiecą kobietą na szpilkach - położyłam krechę. Na szczęście w Polsce prawie zawsze jest zimno, więc przez większość roku poruszam się w martensach. Znakomicie sprawują mi się również bikery z prawdziwej skóry, otrzymane lata temu w prezencie. Ewidentnie pochodzą z działu damskiego (są fioletowo- pomarańczowe :D ) lecz nosek mają jak należy szeroki, podeszwę solidną, zapiętek niezniszczalny. Z pewnością nie byłoby mnie na nie stać. Polecam firmę Venezia.
Ciepłe miesiące spędzam w miękkich szmacianych trampkach (para wystarcza średnio na miesiąc-dwa, ale w każdym supermarkecie dostaniesz następną za kilkanaście złotych), a gdy robi się naprawdę gorąco, ratuję się sandałami japonkami, takimi odlewanymi z elastycznego tworzywa. To jedyny krój tego typu obuwia, który nie zamienia moich stóp w carpaccio.
Niesamowite, ile cierpień - fizycznych i mentalnych - byłoby nam oszczędzone, gdyby sklepy obuwnicze wprowadziły tak wstrząsającą rewoluję, jak kilka dostępnych tęgości obuwia.
Znam tezę, iż te absurdalnie niewygodne buty są po to, żeby kobieta nie mogła uciekać za szybko. Tak to tu tylko zostawię. :D
Co prawda obcasów nie mogę z powodów zdrowotnych, jak i zresztą wszelakich butów słabo trzymających kostkę, ale w temacie ilości posiadanego obuwia oraz jego stażu mam b. podobnie. Użytkuję 3 pary butów (trekingowe wiosna-jesień, przewiewna wersja na lato i trapery na zimę, które kupiłam jeszcze na studiach i na szczęście trzymają się nadal całkiem dobrze), kupno nowych to najgorsza kara, więc ma miejsce tylko wtedy, gdy poprzednia para stanowczo odmawia posługi:)
OdpowiedzUsuńO, ja mam problem podobny, tylko, że odwrotny. Lubię sandałki klasyczne (na płaskim), lubię baleriny i w ogóle takie typowo damskie, ale nieprzekombinowane obuwie. Tylko że 99% tego, co mają w sieciówkach, nie mogę nosić, bo po jednym dniu zostawia krwawe rany na nogach (nawet przez skarpety). Pozostaje mi kupować za ciężkie pieniądze sandałki z prawdziwej skóry, albo latać okrągły rok w trampkach.:/
OdpowiedzUsuńButy i staniki to straszna sprawa! Ale czasem udaje się kupić,fajne,że Ci się udało!Ja dzisiaj kupiłam dwie pary:takie półkozaczki,bardzo wygodne i szaro-czarne półbuty.Hurra!
OdpowiedzUsuńChomik
Ignite - jak ja Cię doskonale rozumiem!!!!
OdpowiedzUsuńJa rozwiązałam ten problem w prosty sposób - otóż wszystkie moje buty kupuje w Decathlonie lub tym podobnych sklepach sportowych. Wydaję 100-200 zł i na 4-5 wystarczają spokojnie, o ile nie wytrę zupełnie materiałowych części. Kupuję nieprzemakalne, na dobrej podeszwie, a tu wersje męskie-damskie różnią się jedynie kolorami i rozmiarami. I do tej pory, jako jedyna z rodziny nie mam problemów ze zdeformowanymi stopami.
Druzila
Takie typowo sportowe są wygodne, fakt. Dobre na spacery. Problemem jest fakt, że jak się ubrudzą, to już potem wyglądają dość nieciekawie - skórzane albo zamszowe łatwiej jest oczyścić i zakonserwować.
UsuńA z tym ubrudzeniem, to nie jest tak do końca, bo jak buty wodoodporne, to spokojnie pod kran i są już czyściutkie :)
OdpowiedzUsuńDruzila
O,Dru,kochana!Pozdrawiam!Właśnie robię porządki z butami.I wyjęłam takie śliczne czarne na obcasiku,a tam karteczka z zeszłego roku:Niewygodne,lepiej unikać!
OdpowiedzUsuńChomik
Czy jedna z tych modelek załatwia potrzebę fizjologiczną? Nieee to musi być fejk
OdpowiedzUsuń