Nadszedł moment, kiedy muszę trochę przystopować z pracą, bo do grafiku doszła rozpiska obowiązków przedświątecznych – od dzisiaj aż do Wigilii zasadniczo mam co robić w każdy dzień… Dokupienie reszty prezentów (część nabyłam z wyprzedzeniem, ale nie wszystkie, i był to błąd), sprzątanie mieszkania, ubranie choinki u rodziców, szykowanie barszczu, kapusty, kompotu i śledzi korzennych. Wczoraj po raz pierwszy w życiu stoczyłam samodzielnie EPICKĄ batalię z uszkami do wigilijnego barszczu: nadzienie z pieczarek, ciasto, lepienie. Nie wszystko wyszło idealnie, wiem już, co muszę następnym razem zrobić inaczej. W bonusie powstał sos pieczarkowy na dzisiejszy obiad, bo miałam nadmiar farszu. Uszek jest 64 (dwa brzydkie pożarłam zaraz po ugotowaniu, jedno pożarł miauż) i powędrowały dzisiaj do zamrażarki, a w Wigilię będę drżała, czy nie rozkleją się podczas odgrzewania.
Ale dzisiejszy wpis nie będzie traktował o przygotowaniach świątecznych, tylko (z małym opóźnieniem) o kolejnej kot-story.
Bury książę Sammet w przeciwieństwie do rozważnej Ofelii ma niestety pecha do perypetii zdrowotnych. Kiedy go znaleźliśmy w czerwcu 2014, był horrendalnie niedożywiony, miał koci katar, zapalenie uszu i grzybicę – sukcesywne leczenie tego wszystkiego trwało prawie dwa miesiące. Od tamtej pory kitku zaliczyło jeszcze złamanie tylnej łapy w lipcu 2016 (w pakiecie z niebezpiecznym przytkaniem jelit wylizaną sierścią po zdjęciu gipsu), a ledwie parę miesięcy później zapalenie spojówek w obu oczach oraz koszmarnie bolesny ropień w przedniej łapce przy pazurze, wymagający operacji w znieczuleniu (pazur na szczęście udało się uratować). Po ropniu na dłuższy czas zapanował spokój, ale teraz Sammecik chyba zatęsknił za wizytami w Lubelskiej Poliklinice Weterynaryjnej, zastrzykami i Abażurem Wstydu, bo zafundował sobie ropień nr 2, tym razem na grzbiecie. A było to tak:
Drugiego grudnia Sammet przyszedł z dworu z widocznym skaleczeniem w okolicy łopatek. Skaleczenie nie było specjalnie duże, miało postać kilkucentymetrowej krwawej rysy pod futrem. Nie wyglądało to groźnie, ale kot wyraźnie komunikował, że coś mu w tym rejonie przeszkadza i go boli. Na drugi dzień rano znowu wyszedł na dwór, zaś kiedy wrócił, auć, drama: miał na grzbiecie pozlepiane futro wokół łysego placka, a pośrodku okrągłą, brzydką, krwawiącą ranę... Zapakowaliśmy drania w transporter i zawieźliśmy do kliniki, gdzie pan doktor powiedział "uuu" tonem Osoby Będącej Pod Wrażeniem i zdiagnozował kawernę po pękniętym ropniu wielkości dużego orzecha włoskiego (!). Kitku musiało zostać na kilka godzin w szpitalu – wygolono mu fragment grzbietu wielkości mojej dłoni, ranę przepłukano roztworami nadmanganianu potasu i metronidazolu, podano antybiotyk i lek przeciwbólowy. Sammet podobno „trochę się awanturował” (podejrzewam, że jak zwykle zachowywał się poniżej wszelkiej krytyki, tylko pan doktor eufemistycznie to ujął). Oddano nam go w Abażurze Wstydu, z przykazem, żeby przez najbliższy tydzień siedział w domu i dostawał codziennie zastrzyki z antybiotyku.
No dobrze, ale skąd w ogóle ta rana? Najpierw podejrzewaliśmy, że biedak mógł się skaleczyć, przełażąc pod ogrodzeniem z siatki, ale po wygoleniu futra na kocim grzbiecie pokazały się też płytsze skaleczenia sugerujące, że ropień jest efektem pogryzienia przez innego kota w ostrej walce (ponoć najczęstsza przyczyna ropni u kotów), jak również kolekcja starych blizn świadcząca o tym, że to nie pierwszy ani dziesiąty raz, kiedy Sammeta coś pogryzło…
Bury książę, przyzwyczajony do swobody, zawsze koszmarnie źle znosi zakaz wychodzenia, więc oczywiście szybko zaczęły się hocki z korzystaniem z kuwety (nie wdając się w szczegóły – łobuz tak obficie zasikał i „zaminował” jedną z owczych skór w salonie rodziców, że ekspresowo wylądowała w śmietniku) oraz błagalne operowe śpiewy przed drzwiami wejściowymi. Rana na grzbiecie goiła się szybciutko, prawie w oczach. Po pięciu dniach kot samodzielnie wyzwolił się z abażura, ewidentnie stwierdziwszy, że nie jest w stanie już tolerować tego paskudztwa ani przez minutę dłużej. A szóstego dnia, no cóż, miała miejsce taka sytuacja: szykowaliśmy się z ojcem, żeby pojechać do centrum handlowego. Staliśmy w przedpokoju, już w płaszczach i czapkach. Pod drzwi przylazł Sammet i kategorycznie domagał się wypuszczenia na dwór. Usłyszawszy stanowcze „nope” stanął w kącie, zadarł ogon, wypiął tyłek i patrząc nam prosto w oczy, z bezbrzeżną pogardą na mordzie nasikał obficie na ścianę. To był, moi drodzy, demonstracyjny sik nienawiści.
Następnego dnia zdecydowałam, że na moją odpowiedzialność można już wypuścić burą bestię na dwór. Jak pooooszedł, to przez trzy godziny nie wracał, mimo że brak futełka na grzbiecie o tej porze roku musi być zdecydowanie przykry... Futełko odrasta pomalutku, z doświadczenia wiem, że będzie odrastało przez co najmniej dwa miesiące.
Pan doktor podczas ostatniej kontroli podsumował, że Sammet tak się spieszył w plener, bo nie mógł się doczekać, kiedy w odwecie spuści manto temu kocurowi, który go pogryzł…
Na zdjęciu - rana na kocim grzbiecie na drugi dzień po oczyszczeniu i założeniu abażura.
Jak pogrzejesz na parze,t osię nie rozlecą.
OdpowiedzUsuńPaskudnie to wygląda.Biedny kot.Charakterek,kurczę.Życzę mu zdrowia!
W nadmanganianie potasu pupę teraz moczę, po zabiegu...
Chomik
Po zabiegu? Ojoj! To ściskam ciepło i życzę zdrowia!!
UsuńDziękuję!!!
OdpowiedzUsuńChomik