Uwaga, dziś uprawiam działalność promocyjną. Starych znajomych proszę o cierpliwość! Tak wygląda okładka nowego wydania "Dwóch kart", pierwszego tomu cyklu "Teatr węży", w większej rozdzielczości:
Nie ukrywam, że twarz żmija na tej ilustracji budzi moje zastrzeżenia (dla mnie wygląda tak, jakby była poparzona i rekonstruowana przeszczepami - może to moje skrzywienie po obejrzeniu 1001 zdjęć z artykułów medycznych o rekonstrukcji twarzy), ale poza tym jednym szczegółem grafik bardzo wiernie namalował scenę, gdzie Brune broni się w lochach przed próbującymi go złapać ludźmi żebraczego króla.
"Dokładnie w tej samej chwili rozległ się huk i korytarz przesłoniła ściana ognia. Pyszczek płynęła co tchu przy samym dnie kanału i nie zdążyła już zobaczyć, jak Brune stoi otoczony niewidoczną sferą tarczy, a płomienie cofają się, nie wyrządzając mu krzywdy.
Tak jak wówczas w szynku, strach odblokował jego wiedzę. Krzyczący nagle uświadomił sobie, że pamięta formuły i gesty. Trwał wyprostowany, choć czuł, że zaklęcie tarczy go osłabia, i nie wiedział, jak długo tak wytrzyma."
Podoba mi się kolorystyka tej okładki i podoba mi się, że żmij ma na niej złachmanione ubranie, bo akurat w tej scenie powinien (wygląda tak przez trochę mniej niż 1/3 książki, później się ogarnia).
Wydawnictwo Rebis zapowiedziało premierę książki na 12 września, ale w Empiku ruszyła już przedsprzedaż ze zniżką 26%.
Wznowienie NIE RÓŻNI SIĘ TREŚCIĄ od pierwszego wydania (pisałam to już, ale wyjaśniam ponownie, bo co rusz ktoś mnie o to pyta). Cały "Teatr węży" w wydaniu Rebisu będzie tym samym "Teatrem węży", który od paru lat zbiera pozytywne opinie na Lubimy Czytać - tylko w nowych (miękkich) okładkach, bez ilustracji i po ciut staranniejszej obróbce redakcyjno-korektorskiej.
Na dniach ukaże się również darmowy promobook z premierowym opowiadaniem ze świata Zmroczy pt. "Królestwo i jego cienie".
A poniżej, na zachętę dla niezorientowanych - dłuższy fragment "Dwóch kart".
Rozdział
2
Niedobry wiatr
Pierwsze oznaki
zachwiania ujrzano w Shan Vaola po zachodzie słońca. Na ciemniejącym niebie
zapłonęły smugi czerwieni, purpury i fioletu. Powiał lodowaty wiatr, psy
zaczęły wyć, a ludzi ogarnął niepokój.
Minęło ponad
osiemset lat, odkąd bogowie opuścili świat śmiertelników. Zmrocza, ostatnie
stworzone przez nich dzieło i ostatni dar, jaki ofiarowali ludzkości, z upływem
czasu osłabła i stała się kapryśna. Niegdyś była równie stabilna jak porządek
niebios, zgodnie z którym noc następuje po dniu, a pory roku zmieniają się w
ustalonej kolejności. Teraz równowaga jej prądów stała się tak chwiejna, że w
każdej chwili mogły ją zakłócić wydarzenia na ziemi.
Podczas zachwiania
słabły bariery wokół materialnego świata. Zwykle nieszczelności nie były duże i
przenikały przez nie co najwyżej pomniejsze duchy – złośliwe kręciele z wymiaru
powietrza, pojedynczy umarli, jedna czy druga larwa. Jednak zdarzały się i
gorsze przypadki. Domy przerzucone w całości do wymiaru ognia, ludzie opętani
przez demony, które przybyły znikąd. Dlatego srebrni magowie uważali za swój
obowiązek czynić wszystko, co możliwe, żeby chronić równowagę Zmroczy,
określaną przez nich górnolotnie jako Ekwilibrium.
Zwykli
śmiertelnicy w swej ignorancji nie zawsze byli im wdzięczni za te wysiłki.
Jednak magowie nie potrzebowali i nie oczekiwali ludzkiej wdzięczności.
Postępowali po prostu tak, jak nakazywał kodeks Elity, bractwa srebrnego
pentagramu.
Z portu w Shan
Vaola przy dobrej pogodzie można było rozróżnić w oddali zarys skalistego
wybrzeża Wyspy Salamander. Znajdujące się tam laboratoria Elity były miejscem,
gdzie srebrni magowie podczas zachwiań odprawiali rytuały mające przywrócić
Ekwilibrium. Śpiewali pieśni, przelewali krew zwierząt ofiarnych, a także –
wprowadziwszy się śpiewem w trans – własną, kalecząc swe ciała srebrnymi
nożami.
Czasem zachwiania
dawały się wyrównać stosunkowo łatwo, lecz nie tym razem. Łuna świeciła przez
całą noc, głucha na wszelkie zaklęcia, o świcie zaś nad miasto przypłynęły
chmury, z których spadł najpierw deszcz o gorzkim smaku, a później grad
robactwa i żab.
***
Zbliżało się
południe. Niebo wciąż jeszcze mieniło się podejrzanymi barwami, niczym ścieki z
farbiarni.
Trzej zbieracze
śmieci z familii odmieńców – Psiogłowiec, Krzywulec i Znajda – szli plażą w
kierunku odległego cypla. Mieli nadzieję, że natrafią tam na drewno wyrzucone
przez fale, jak zwykle po nawałnicy. Morze było wzburzone, wiatr szarpał
rozwieszone na palach rybackie sieci. Tu i ówdzie na piasku leżały zdechłe
żaby.
– Patrzcie, wiara,
to z tej porannej ulewy – stwierdził Krzywulec. – Nie jest dobrze. Kiedy żaby
lecą z nieba, to znaczy, że wielmożnym magom coś się schrzaniło na potęgę.
Kolejny podmuch
wiatru przyniósł smród zgnilizny – nieopodal znajdowało się ujście jednego z
miejskich kanałów. Z obmurowanego otworu w porośniętej chwastami skarpie lał
się strumień brudnej wody. Ścieki uchodziły do płytkiej zatoczki, której brzeg
pokryty był szlamem i odpadkami. Dookoła z wrzaskiem krążyły mewy. Kilku
obdartych chłopców grzebało patykami w cuchnącym błocie – nie wyglądało to na
zabawę, raczej szukali monet i drobiazgów, które można sprzedać.
– Patrzcie,
braciszkowie, rośnie nam konkurencja. – Psiogłowiec wyszczerzył zęby, następnie
zaś gromko zaryczał, udając, że chce się rzucić na dzieci. Te rozbiegły się w przestrachu,
a odmieniec zarechotał. Do straszenia miał, nie dało się ukryć, idealne
warunki: barczysty, długouchy i porośnięty skudloną sierścią, zwisającą w
pozlepianych kłakach.
Krzywulec z kolei,
niski i przysadzisty, straszył szczeciniastym, przypominającym ryj obliczem.
Miał krzywy kręgosłup, garb na łopatce i zniekształcone nogi. Tylko Znajda był
zwyczajnym, zdrowym chłopcem – sierotą, którego odmieńcy przygarnęli i
odchowali.
Drobny i chudy,
nie wyglądał na swoje trzynaście lat. Był niemiłosiernie brudny i – podobnie
jak jego towarzysze – uważał to za coś oczywistego, część życia. Nosił imię
odmieńca, bo nikt mu nigdy nie nadał innego. Nie pamiętał swoich prawdziwych
rodziców i prawie nigdy o nich nie rozmyślał; czasem tylko zastanawiał się, po
kim odziedziczył kręcone rude włosy, niezbyt często spotykane nad Zatoką Snów.
Herszt śmieciarzy,
Siny, był skłócony z dozorcami miejskiego wysypiska, dlatego familia prowadziła
swój zbieraczy proceder na ulicach i podwórzach. Czasem zdarzało się, że jej
członkowie brali za to cięgi od straży miejskiej. Żyli podle, ubierali się w
znalezione łachmany i żywili odpadkami. Ale Znajda nie znał innej egzystencji,
dlatego uważał, że jego los nie jest najgorszy. Przynajmniej miał przyjaciół.
– O, proszę,
opłaciło się przyjść. – Psiogłowiec podniósł wielki mokry kawał drewna i
wrzucił go do worka. – Jest tego więcej. Zbieramy.
– Spójrzcie na te
chmury. – Krzywulec wskazał niebo. Znad zatoki nadciągał skłębiony ciemny wał.
– Ciekawe, czy zaraz lunie.
– I ciekawe, co z
nich lunie. – Znajda też się schylił, żeby podnieść ułamany konar, i nagle
zamarł. – Hej… chłopaki, chodźcie tu – zniżył głos do szeptu.
– Co jest?
– Patrzcie.
Na piasku pod kępą
krzaków siedział bez ruchu wynędzniały, zarośnięty mężczyzna w podartym
ubraniu. Nawet nie drgnął, słysząc ich głosy, tylko wpatrywał się w przestrzeń
szklistym wzrokiem.
– To świr –
skonstatował Krzywulec. – Widywałem już takich. Pewno rodzina go wykopała na
bruk. Kiepsko wygląda, nie da się ukryć.
Ciemne, sięgające
ramion włosy nieznajomego zwisały w strąkach. Nie sposób było stwierdzić, czy
jego cera jest śniada z natury czy to brud. Prawy policzek pokrywały paskudnie
wyglądające strupy.
– Zostawcie go,
jest trędowaty. – Psiogłowiec skrzywił się z obrzydzeniem, ale Krzywulec
prychnął pogardliwie.
– Gdzie masz oczy,
nieuku? To tylko zapaprane rany. Ciekawe, co go tak poharatało. Albo kto.
Pod warstwą
strupów istotnie dało się rozróżnić trzy zasklepiające się już cięcia.
Wyglądało to tak, jakby skórę wokół ran pokryły pęcherze, przechodzące
miejscami w czarne plamy martwicy, a teraz to wszystko się goiło, powoli i z
trudem.
Znajda trącił
Krzywulca łokciem.
– Spójrz na jego
ręce. To wygląda, jakby mu puszczano krew, prawda?
Psiogłowiec
niecierpliwie przytupywał w miejscu.
– Już dość się
nagapiliście. Świr jak świr, też mi sensacja. No, ruszcie tyłki, zimno jest. I
zaczyna padać.
O piasek istotnie
uderzyły pierwsze krople deszczu. Nagle z wiatrem przypłynął przenikliwy,
chichoczący krzyk, ni to ptasi, ni ludzki.
– Kręciele –
rzucił nerwowo Krzywulec. – Cholera! Tylko tego nam trzeba!
Powietrznych
straszydeł powszechnie się bano, bo zsyłały choroby, a jeśli miały taki kaprys,
mogły człowieka porwać i rozszarpać ostrymi jak stal szponami.
W górze ponownie
zabrzmiał złowrogi wizg i chichot, powiało zimnem. Na plaży z łopotem
wylądowało kilka pokracznych stworzeń o kształtach ni to ptasich, ni
nietoperzych, o czarnych skrzydłach i jarzących się ślepiach. Krzywulec zwinął
się w kłębek, zasłaniając głowę płaszczem. Psiogłowiec zawarczał groźnie,
unosząc pięści. Znajda ścisnął w ręku kij.
Raptem jeden ze
stworów wrzasnął ostrzegawczo i kręciele wzbiły się z powrotem w powietrze.
Nastąpiło to tak szybko, że gdy przyjaciele ochłonęli, na ziemi walało się już
tylko kilka czarnych piór.
Psiogłowiec i
Znajda popatrzyli na siebie, nie wierząc własnemu szczęściu. Po dłuższej chwili
Krzywulec odważył się wstać.
– Poleciały…? –
spytał, wytrzeszczając ślepia. – Jak to możliwe?
Szelest za plecami
sprawił, że wszyscy trzej odwrócili się jak na komendę.
Nieznajomy
poruszył się. Patrzył teraz na nich – pustym, budzącym dreszcz wzrokiem.
– Ee… jak się
nazywasz? – zaryzykował Znajda, pamiętając, żeby mówić jak zwykli ludzie. Nie
należało się spodziewać, że obcy będzie rozumiał żargon odmieńców, składający
się w połowie ze słów, a w połowie z gestów.
Mężczyzna otulił
się kurtką, jakby było mu zimno, i nadal wpatrywał się w nich, nic nie mówiąc.
– Lepiej go nie
zagaduj, mały – mruknął Psiogłowiec. – A nuż to zbiegły morderca.
– Co za bzdury! –
obruszył się Znajda. – Pewnie wydostał się ze szpitala dla obłąkanych.
– Nie wiadomo. Z
tego, co słyszałem, tam pacjentom goli się głowy. I w ogóle coś mi tu nie
pasuje.
– A ja chyba nawet
wiem, co ci nie pasuje – rzucił cicho Krzywulec. – Faktycznie, to dziwne.
– Co?
– Ma buty. I
przypatrz się dokładniej, jak jest odziany.
– Hę?
– Psiogłowiec,
stary tumanie. Spójrz no tu. – Krzywulec dotknął rękawa swojej tuniki, sztywnej
od brudu i tak połatanej, że trudno było dociec, z jakiego materiału ją
wykonano. – Jesteś śmieciarzem i nie potrafisz dostrzec różnicy między moimi
łachami a porządnym ubraniem, które ktoś zniszczył, sypiając w nim po krzakach?
On się nie tuła długo, jakem odmieniec.
– Mógł dostać od
kogoś to ubranie. Albo ukraść.
– Myślisz?
– Cholera wie.
Może być sprytniejszy, niż wygląda. Z wariatami nigdy nic nie wiadomo.
Krzywulec znowu
popatrzył z namysłem na nieznajomego.
– Chodź,
przyjacielu – stwierdził, ku zdumieniu towarzyszy ujmując go za ramię. Obłąkany
wstał posłusznie, chwiejąc się trochę na nogach. – Pójdziesz z nami.
Psiogłowiec
wytrzeszczył ślepia.
– Zwariowałeś? Co
na to Siny?
– Nie wiem. Ale
nie godzi się go tu zostawić. Jest zachwianie, grasują kręciele i w ogóle. Co
tak patrzycie?
– No… –
Psiogłowiec poskrobał się po kudłach. – W sumie może to nie taki zły pomysł.
Jakby się go dało przyuczyć do roboty, to wuj Siny jeszcze nam podziękuje.
Obłąkany
zamamrotał coś.
– Tak, tak. –
Krzywulec uspokajająco poklepał go po plecach. – Wszystko będzie dobrze.
Zaopiekujemy się tobą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz