Melduję posłusznie, że zaciskam zęby i dalej walczę z piątym tomem "Teatru węży"! Literacka materia jak zwykle okazuje się kapryśna i oporna, zacięłam się na samej końcówce (do końca zostały mi 3 rozdziały, jakieś 75-80 tys. znaków). Zaczęłam też poprawiać i redagować całość od początku - pierwsze rozdziały były już kilkakrotnie poprawiane, ale ja mam manię cyzelowania tekstu tak długo, aż będę zadowolona.
Cichutko szepnę, że ta książka chyba was zaskoczy, wyszła dość mocno inna od poprzednich tomów! Na razie podrzucam kolejny fragmencik, tym razem z pierwszego rozdziału.
* * *
Osiem walk na śmierć i życie z potworami plus kontrakt z magiem podpisany
własną krwią – to wyglądało źle. Naprawdę źle. Jak niemal pewny przepis na
wąchanie stokrotek od spodu.
Jak mogłem być tak głupi? – monologował w duchu Rożek, rozkładając
ekwipunek w ciasnej, śmierdzącej przebieralni. Był spóźniony. Tęgoskór, Dziki i
Zgryz wyszykowali się wcześniej. Spektakle zazwyczaj otwierał występ Jazgarza,
ale cholerny szczęściarz leżał dziś chory, przez co wprawdzie nie zarobi
trzystu leri, ale prawie na pewno przeżyje kolejny tydzień. W przypadku Rożka i
pozostałych istniało duże prawdopodobieństwo, że przed wieczorem ich zwłoki
zostaną odwiezione na wózku do laboratorium, gdzie możny mag będzie mógł
przeprowadzić sekcję, a potem wedle upodobania wypchać ich jak upolowane
zwierzęta, zakonserwować ich narządy w spirytusie albo po prostu rozkazać, by ciała
spalono.
Rożkowi nie śpieszyło się do wąchania stokrotkowych korzeni, ale mógł
winić wyłącznie siebie. Za chciwość i brawurę. Zwolniony ze służby u
poprzedniego pana – niczym się nie naraził ani nie zaniedbał obowiązków, lecz
jego powierzchowność jak zwykle stanowiła problem – dał się skusić werbownikowi
maga Kerbriharda obiecującemu wysokie wynagrodzenie za każdą walkę. Kontrakt
opiewał na osiem spektakli, ale Rożek już po pierwszym pojął, że ma małe szanse
dotrwać do końca.
Ściągnął tunikę, otworzył słoiczek z lwią maścią i jął nią nacierać pierś
oraz ramiona. Mięśnie będą go nazajutrz boleć jak po ciężkiej pracy w
kamieniołomach, ale to stanowiło najmniejszy problem. Chciał przede wszystkim
przeżyć.
Biegły w alchemii akolita Kerbriharda co tydzień warzył lwią maść, bo
dzięki temu gawiedź mogła liczyć na ciekawsze widowisko. Rożek pomyślał o
czwororękiej odmiance – nie zdążył poznać jej imienia – która w poprzednim
tygodniu stoczyła walkę z dwiema grgolicami. Nie przeżyła, ale dzięki maści
starcie trwało kilka spektakularnych minut, zamiast dobiec końca zaraz po tym,
jak stwory ruszyły do ataku.
Zamknął słoiczek i zawołał Polipa, żeby ten pomógł mu włożyć
przeszywanicę i pancerz. Posługacz – chudy, szaroskóry, cały w kalafiorowatych
naroślach, od których pochodziło jego miano – zabełkotał nieśmiało, wskazując
otwarte okno, za którym słońce prażyło piaszczysty dziedziniec.
– Tak, wiem, że jest późno – mruknął Rożek. Chudzielec
działał mu na nerwy. Miał śliskie, niezgrabne łapy i był tępy jak stołowa noga.
– Co robisz z tym rzemieniem, ciołku! Piłeś czy co?
Polip znów zabełkotał, wskazując okno.
– Gorąco jest, wiem. Trudno, trza być twardym. – Rożek
sprawdził, czy posługacz porządnie zapiął klamry mocujące stary, powgniatany
napierśnik.
Chudzielec zabełkotał po raz trzeci.
– Co jest, kurzy móżdżku? – Rożek wreszcie wyjrzał za
okno. – A, o nią ci chodzi. Nie, nie mam pojęcia, kto to.
W cieniu kwitnącej lipy, obok koniowiązu, sam pryncypał areny rozmawiał z
damulką w falbaniastej czarnej sukni, kapeluszu z woalką i złotej symbiotycznej
masce. Trzymała wiklinowy koszyk, z którego wystawiał pysk zwierzak, chyba
mops. Rozmowie najwyraźniej towarzyszyły silne emocje, bo pryncypał gestykulował
niczym aktor na scenie, na przemian gnąc się w ukłonach i wznosząc oczy tudzież
ramiona ku niebu, jakby wzywał na świadków siły nadprzyrodzone. W końcu
poprosił damulkę do pawilonu, gdzie miał swoje biuro. Szła drobnymi kroczkami,
omijając rozrzucone w pyle końskie łajno. Zaintrygowany Rożek odprowadził ją
wzrokiem. Symbiotyczne maski były przede wszystkim atrybutem próżnych
elegantek, ale mógłby się założyć, że tej jejmości chodziło raczej o to, żeby
ukryć przed postronnymi swoją tożsamość. Ciekawe, co ją tu sprowadziło.
Poszukiwała zbiegłego sługi?
Nadeszła pora, żeby udać się na arenę. Zza parkanu już dobiegały gromkie pokrzykiwania
gawiedzi. Rozpoczynała się pierwsza walka: Tęgoskór albo Zgryz przeciwko
krokodylej hybrydzie, tak na rozgrzewkę. Krokodyle hybrydy były na szczęście
stosunkowo głupie, miały tylko twardą skórę oraz mnóstwo zębów.
Dziki ze Zgryzem czekali na swoją kolej w krytym przejściu przy kracie.
Kiedy Rożek do nich dołączył, skrwawiony i kulejący Tęgoskór właśnie dobijał trójgłową
hybrydę, której ogon wciąż jeszcze chlastał zbryzgany czerwienią piasek.
Publiczność wiwatowała, ale jakoś bez przekonania. Walki odbywały się raz w
tygodniu – zdaniem Rożka zbyt często. Okolicznej ludności już się opatrzyły, a
przez miasteczko Nekeli-Lys nie przejeżdżało aż tylu podróżnych, żeby spektakle
cieszyły się oszałamiającym powodzeniem, choć na zakładach można było przy
odrobinie szczęścia zarobić ładną sumkę.
Srebrny mag Kerbrihard ar Vanth strzegł Ekwilibrium nad jeziorem Nekel,
gdzie często dochodziło do zachwiań ze względu na przebiegające w pobliżu granice
rozległych enklaw Elity: terenów wyciętych ze świata ludzi i przeniesionych w
całości do któregoś z dominiów astralnych. Aby utrzymać Zmroczę w równowadze na
tym konkretnym obszarze, potrzebna była arena: śmierć, cierpienie i burzliwe
emocje tłumu w starannie odmierzonych dawkach. Rzecz jasna, w spektaklach nigdy
nie ginęli ludzie. To byłoby wbrew prawu magów. Niepozorne Nekeli-Lys – garść
domów otaczających ryneczek, przy którym stał drewniany ratusz z wieżyczką i
zegarem – leżało na ziemiach podległych miastu Shan Vaola, a zatem
kontrolowanych przez Elitę.
– Możny mag zaszczycił nas dziś swoją obecnością –
oznajmił Zgryz.
Wskazał biało odzianą postać zajmującą honorowe miejsce na trybunach, pod
daszkiem z tkaniny. Brzuchogłów, który zapowiadał walki, siedział rząd niżej. Też
z daleka rzucał się w oczy, bo w pomarańczowo-zielonym kaftanie wyglądał jak
pasiasta dynia.
Tęgoskór zdołał w końcu odrąbać miotającej się w drgawkach hybrydzie
trzeci łeb i kuśtykając, zszedł z areny, żegnany niezbyt entuzjastycznymi
oklaskami. Znudzony felczer z pomocnikiem ruszyli, żeby się nim zająć.
Posługacze przybiegli, by usunąć truchło i zasypać plamy krwi świeżym piaskiem.
Rożek ze zdziwieniem spostrzegł poruszenie w rogu trybun. Podbiegł tam
Brzuchogłów i gestykulował z emfazą, całkiem jak wcześniej pryncypał. Został
delikatnie, lecz stanowczo odsunięty na bok. Damulka w czarnej sukni oraz
kapeluszu z woalką weszła na trybuny i zajęła miejsce przy samej barierce
areny. Wyjęła mopsa z koszyka i wzięła go na ręce, najwyraźniej po to, by on
też mógł podziwiać widowisko.
Oniemiały Brzuchogłów otrząsnął się po chwili, chrząknął, zaczerpnął
tchu.
– Panie i panowie, za moment kolejna walka! Powitajcie
oklaskami Rożka, dzielnego wojownika z podziemnych krypt Shan Vaola! Proszę o
aplauz!
Krata podniosła się ze zgrzytem. Zgryz klepnął Rożka w ramię. Ten raźnym
krokiem wyszedł na arenę i zmrużył oczy, gdy oślepiło go słońce. Oklasków nie
było, panowała cisza. Rogaty, włochaty odmieniec nigdy i nigdzie nie budził
sympatii.
Rozejrzał się po trybunach. Bilet kosztował symboliczne dwa leri, więc
trochę tych widzów jednak było. Co najmniej połowę stanowili stali bywalcy,
którzy zarabiali na zakładach i kochali to. Nie brakowało też ciekawskich
przyjezdnych ani dzieciarni, która wchodziła za darmo.
Zaczął od małego popisu na rozgrzewkę. Młynki bronią, piruety, parę salt.
Niemrawe oklaski przycichły, gdy Brzuchogłów zadął w gwizdek.
Podniosła się krata zamykająca przeciwległe wejście na arenę połączone
krytym przejściem z menażerią. Wojownik zastygł w bezruchu z rapierem w
pogotowiu.
Na arenę wyszła postać w pelerynie z kapturem nasuniętym nisko na twarz.
Rożek zaczął mieć bardzo złe przeczucia.
Przeciwnik zsunął kaptur, odsłaniając upiorne kredowobiałe oblicze z
krwawymi szparami oczu i pionową szparą w miejscu nosa. Uśmiechnął się od ucha
do ucha, demonstrując rząd zębisk zdolnych kruszyć kości jak suche patyki.
Przerośnięte dziąsła podobne wałom surowego mięsa nie dodawały mu urody.
Z przejścia wyłonił się drugi kształt: masywny, na czterech lwich łapach,
porośnięty płową sierścią, ale z głową kobiety. Jej rudawe włosy były zbite w
brudne strąki.
Wydała przenikliwy okrzyk, bijąc się ogonem po bokach. Rożek poczuł, że
zasycha mu w ustach. Chciał krzyknąć, że tego nie było w kontrakcie, ale tylko
by się ośmieszył.
No,niezłe! Krokodyle hybrydy?!
OdpowiedzUsuńChomik
Tekst kończy się w najciekawszym momencie. Ładnie to tak?
OdpowiedzUsuńPaszczaczek
Właśnie jestem po lekturze czwartego tomu i aż mnie skręca w oczekiwaniu na kolejny!!! Kocham Pani książki!
OdpowiedzUsuń