Skończyłam opowiadanie zatytułowane Dzieci rosną w bluszczu (niezbyt długie - niecałe 27 tys. znaków), poprawiam je właśnie. Jest odrobinę andersenowskie i odrobinę LGBT+, ale tylko trochę.
Podczas pracy nad tym tekstem zreflektowałam się, że od jakiegoś czasu kusi mnie eksperymentowanie z pisaniem innych rzeczy niż do tej pory, a znacznie łatwiej jest eksperymentować z krótką formą. Zdecydowałam, że dam sobie trochę swobody i będę przez jakiś czas pisać to, co "samo wychodzi", nawet mimo świadomości, że dany tekst może nie trafiać w gust większości odbiorców. (Wiem już z doświadczenia, jakie teksty są wyżej oceniane przez czytelników, widzę między innymi, na jakie frakcje dzielą się czytelnicy antologii Harda Horda i Harde Baśnie. Konfrontacja z tymi zróżnicowanymi gustami to dla mnie ciekawa lekcja, bo w końcu sama też jestem czytelniczką, czytam sporo i nieraz tym intensywniej przecieram oczy ze zdumienia, kiedy się dowiaduję, jak ludzie odbierają różne znane mi książki, chociażby poszczególne opowiadania hordowe. Na przykład Harde Baśnie podobały mi się w całości, z zaznaczeniem, że rozumiem zarzuty odnośnie do niebaśniowości opowiadania Krysi Chodorowskiej - ale uważam, że opowiadanie samo w sobie jest dobre!).
Wracając do meritum: zamierzam domknąć swój planowany zbiór opowiadań różnymi takimi drobnymi, niezobowiązującymi eksperymentami, a potem... cóż, potem się zobaczy.
Poniżej - tradycyjnie - fragmencik na świeżo wzięty z warsztatu.
* * *
Nazywam się Mirt, w tym roku skończyłam szesnaście
lat. Jestem królewną z Zielonego Królestwa, najstarszą spośród królewskich
dzieci. Urodziłam się trzeciego kwietnia, dwa tygodnie przed czasem. Mam piwne
oczy mojej matki i podobnie jak ona pięknie wyglądam zarówno w zielonych, jak i
w czerwonych sukniach.
Mój ojciec, król Dąb, jest rosły, silny i
mądry, a poddani go kochają. Moja matka, królowa Jemioła, jest prawnuczką pięknej
czarownicy, która dawno temu mieszkała na szklanej górze w Królestwie Lilii.
Sama nie czaruje, lecz wierzy w potęgę magii, a gdy byłam mała i jeszcze nie
miałam rodzeństwa, opowiadała mi cudowne baśnie.
Bluszczowe wróżki bardzo ją kochają, tak
bardzo, że co roku ofiarowują jej kolejne dziecko. Mam już siedem młodszych sióstr
i siedmiu braci. Wolno im biegać swobodnie po pałacowych ogrodach, lecz mnie
mogą odwiedzać tylko z rzadka, w obecności naszego ojca, naszej matki lub
którejś z nielicznych zaufanych dam dworu.
Od siedemnastu lat żyję zamknięta w wieży.
Moim światem są trzy komnaty i to, co widzę z okna. Nie bywam na ucztach i
balach, nie wolno mi nawet wyjść na przechadzkę do ogrodu, a naszą stolicę, której
dachy widać za drzewami, długo znałam tylko z opowieści (i byłoby tak nadal,
gdyby nie pewien chytry wybieg, ale cicho sza, to tajemnica).
Tuż po moich narodzinach nadworny astrolog
wyczytał z gwiazd oraz płynącej wody, że jeśli król i królowa nie będą mnie
pilnować jak oka w głowie, pewnego dnia zostanę porwana i wywieziona daleko
poza granice Zielonego Królestwa, do jednej z nieszczęśliwych krain, których
mieszkańcy nie oddają bluszczowi boskiej czci, więc ich życie jest pełne trudów
i kłopotów. Podobno (tak powiadają jaskółki i bociany, które odlatują na zimę w
obce strony) dzieci w tych dalekich, dzikich krajach nie są darem wróżek.
Poczynają się w brzuchach matek i rodzą się przez cały rok.
Trzeba wam wiedzieć, że w Zielonym
Królestwie dzieci biorą się z bluszczu, który oplata kamienice w miastach,
szlacheckie dwory i chłopskie chaty, a także mury królewskiego zamku. Jest dla
nas równie święty jak słońce i woda, którymi karmią się jego liście. Wszyscy
wzięliśmy swój początek z bluszczu, wszyscy zawdzięczamy mu życie. Tak napisał
mistrz Jawor z Kruczej Łąki w księdze zatytułowanej „O powstawaniu istot
ludzkich”.
Dziwicie się, że cytuję dzieło mistrza
Jawora? Czytałam tę księgę i wiele innych, bo zadbano, żebym odebrała stosowne
wykształcenie. Dwóch preceptorów uczyło mnie trzech języków, arytmetyki i
geometrii, historii i astronomii, tańca, śpiewu i dobrych manier, a także gry
na klawesynie, aczkolwiek muszę wyznać, że mimo wysiłków nauczyciela gram zaledwie
poprawnie. Potrafię haftować, malować miniatury na kości słoniowej oraz
konwersować o muzyce i sztuce. Wiem też, jakie nauki będzie musiał pobierać
syn, którego powinnam jak najszybciej urodzić, kiedy już wydadzą mnie za mąż.
Zostało ustalone, że dopiero w dniu ślubu będę mogła bezpiecznie opuścić moją wieżę.
Od szóstego roku życia jestem zaręczona z
następcą tronu Królestwa Róż, choć nigdy nie widziałam go na oczy, bowiem
tradycja mówi, że powinniśmy się ujrzeć dopiero w chwili, gdy nasze dwa orszaki
weselne spotkają się przed wrotami Świątyni Bluszczu. Posłowie przed rokiem przywieźli
mi jego portret, już piąty z kolei. Obraz wisi teraz w mojej sypialni obok czterech
poprzednich. Widnieje na nim młodzieniec o jasnych puklach i rumianej twarzy, z
orderami na piersi, ale moje pokojówki szepczą z chichotem, że oczy ma z lekka
wyłupiaste, a minę jak mops.
Nie plotkujmy jednak o księciu z Królestwa
Róż, bo jeszcze ktoś usłyszy. Wiem, że służba często podsłuchuje pod drzwiami
moich komnat, żeby sprawdzić, czy do środka nie zakradł się porywacz lub
kochanek. Do zeszłego roku przez całą dobę musiałam przebywać w towarzystwie co
najmniej jednej zaufanej damy lub pokojówki, ale królowa zrezygnowała z tego,
bo królewskiego potomstwa przybywa szybciej niż zaufanej służby. Zresztą mojej
wieży tak czy owak pilnują żołnierze, a niepowołanym grozi kara śmierci za samo
zakradnięcie się tutaj.
Cóż, może lepiej wróćmy do bluszczu i
dzieci.
Pytacie, jakim sposobem dzieci mogą brać
się z bluszczu? Uczeni, którzy zgłębiają tajemnice wszechświata, ustalili, że
wszystko zaczyna się od kropel rosy, w których powstają pierwsze zalążki
ludzkiego życia, tak jak larwy much rodzą się w gnijącym mięsie, myszy ze
starych szmat, salamandry z ognia, a smoki z wnętrza wulkanu. Larwa dziecka
przypomina drobniuteńkiego robaczka. Przez pierwszy dzień czy dwa pełza
swobodnie po spodniej stronie liści, lecz szybko osnuwa się oprzędem bladozłotej
barwy, z którego wystaje tylko główka. Nadal jest tak maleńka, że można się jej
przyjrzeć tylko przez specjalnie szlifowane szkło. Skrzydlate bluszczowe
wróżki, zwinne jak wróble, karmią nasze przyszłe potomstwo kwiatowym pyłkiem i
nektarem.
W Święto Zieleni, czyli dokładnie w
połowie lipca (czasem już zaczynają się wtedy żniwa, czasem nie) wszystkie
kobiety w królestwie, które pragną dziecka, jedzą w południe szpinak z jajkami
oraz potrawę z młodej kapusty. Wróżki wypatrują odpowiedniej chwili i
niepostrzeżenie podrzucają przyszłej matce dziecko na talerz, a ona je połyka.
Maleństwo rośnie w jej brzuchu, by urodzić się dziewięć miesięcy później.
Larwy dzieci pełzające pod listkami i przędące kokony... sama nie wiem, czy bardziej urocze, czy bardziej przyprawiające o dreszcze. Od strony uroczości przypomniały mi się takie ryciny sprzed bodaj stu lat, z kwiatowymi elfami wyglądającymi jak bobasy.
OdpowiedzUsuńAchika
Wszystkiego naj! Muzy i kasy!
OdpowiedzUsuńChomik
Ojj, kasa by się przydała... Znowu czekam na przelew za tłumaczenie :/
Usuń