Boże Narodzenie 2021 wyskoczyło na mnie niemalże zza węgła. Ani się obejrzałam, kiedy trzeba było rzucić się w wir przygotowań przedświątecznych - gotować, piec, sprzątać, ubrać choinkę, zapakować prezenty - przetrwać rodzinną Wigilię, nazajutrz rozesłać znajomym lekko spóźnione życzenia i pójść na świąteczny obiad u teściów... Jestem tym wszystkim zmęczona - nawet jeśli bardziej mentalnie niż fizycznie - dlatego chwilę potrwało, zanim wykrzesałam z siebie trochę energii, żeby tradycyjnie napisać kilka słów na blogu z okazji Świąt. Dziś przez pół dnia odsypiałam, potem dałam się mężowi wywabić na spacer (niezbyt długi, bo po krótkiej odwilży w Lublinie ścisnął mróz, chodniki pokrywa lód i jest sakramencko ślisko). Z sympatycznych rzeczy widzieliśmy na polu tatę, który pomagał małemu synkowi testować samochodzik na baterie, zapewne znaleziony pod choinką. No i przyjemnie dla odmiany zobaczyć w Boże Narodzenie przynajmniej trochę śniegu zamiast pluchy.
Rodzinna Wigilia upłynęła pod znakiem kociej obecności: Ofelia przyszła do salonu i najpierw przymierzała się do wskoczenia na stół, a kiedy z ojcem daliśmy jej stanowczo do zrozumienia, że nic z tego, władowała się na kolana najpierw mojemu mężowi, a potem mnie. Dokumentnie obsierściła mi spodnie i żakiet, mruczała, tuliła się i była w siódmym niebie, a kiedy musiałam ją w końcu zgonić, żeby móc wstać, osyczała mnie... Sammecik spał natomiast smacznie piętro wyżej i nasze świętowanie kompletnie go nie interesowało, zignorował nawet rozchodzący się po domu smakowity aromat wywaru rybnego, w którym ojciec podgrzewał kawałki gotowanego karpia.
Bombki na choince - niestety nie zrobiłam w Wigilię zdjęcia kokoszącej się nakolankowo kocicy.
Tegoroczne Święta są dla mnie naznaczone głębokim smutkiem z powodu sytuacji na granicy polsko-białoruskiej (w którymś momencie przestałam mieć siłę czytać kolejne wstrząsające reportaże o ludziach umierających z zimna w Puszczy Białowieskiej, ale nadal uważam, że Straż Graniczna dokonująca pushbacków w majestacie prawa to hańba dla mojego kraju) i z niepokojem obserwuję polaryzację nastrojów, nawet w obrębie mojej małej internetowej bańki towarzyskiej, oraz dyskurs polityczny grawitujący w stronę nacjonalizmu. W ogóle przyszłość martwi mnie bardziej niż jeszcze kilka lat temu, również w kontekście rynku wydawniczego (drożejący papier, rosnące koszty druku) i wyborów zawodowych. Z pozytywów: już niedługo będę mogła się pochwalić udziałem w bardzo fajnym projekcie - opowiadanie "Dzieci rosną w bluszczu" ukaże się w niezwykłej antologii non-profit, która ujrzy światło dzienne w styczniu. Mam też konkretne plany na pierwsze miesiące roku 2022 (prawdę mówiąc, mam konkretne plany na większą część roku, ale nie wiem, czy życie ich nie zweryfikuje).
W trochę weselszym duchu mogę się jeszcze podzielić anegdotą o świątecznej wpadce kulinarnej, na szczęście nie mojej (ja się nie porywam na tak ambitne wyzwania). Moja teściowa, która uwielbia gotować oraz testować nowe skomplikowane przepisy, podpatrzyła w jakimś programie kulinarnym, jak francuski kucharz przygotowuje pieczoną polędwicę wołową w cieście: na mięsie warstwa nadzienia z mielonej piersi kurzej, śmietany i ziół, to wszystko zawinięte w naleśniki, a potem w ciasto francuskie. Zapragnęła upiec taki sam smakołyk na święta zamiast zwykłej piersi z gęsi (my, szarzy i niegodni konsumenci, uwielbiamy jej gęś, ale uznała, że ambitniej będzie podjąć się Wyzwania). Nie wiem, ile godzin spędziła męcząc się nad tym dziełem, dość, że od strony wizualnej wyszło perfekcyjnie - apetycznie przypieczone ciasto francuskie kusiło złocistą barwą, a po rozkrojeniu każdy plaster wyglądał jak wielowarstwowy preparat anatomiczny - ale samo mięso wołowe źle się upiekło, było twarde, włókniste i niedobre. Mamy podejrzenia, że produkt sprzedany na dziale mięsnym jako polędwica tak naprawdę był ligawą albo czymś podobnym... Teściowie stwierdzili, że obiorą tę nieszczęsną pieczeń z warstwy ciastowo-nadzieniowej (która wyszła całkiem smaczna) i zjedzą tę "powłokę" oddzielnie, a łykowate mięcho się posieka, zatopi w jakimś gęstym sosie i zje jako gulasz. Ja w tym roku wzbiłam się na wyżyny swoich możliwości, szykując na Wigilię barszcz, sałatkę śledziową, kapustę z grochem, kompot z suszu i dwa proste ciasta - z uszkami postanowiłam się tym razem nie bawić, bo nie starczyłoby mi czasu ani siły - i wszystko wyszło co najmniej jadalne, choć na drugi raz nie będę wrzucać świeżego imbiru do kompotu z suszonych owoców, rozczarowała mnie ta kombinacja smaków (lubię suszone śliwki i lubię imbir, ale - jak się okazało - nie w tandemie). Ojciec przyrządził śledzie i karpie oraz zamówił skądś ekskluzywne kupne uszka z grzybami i tym sposobem już kolejny raz wyszła nam uproszczona, ale tradycyjna wieczerza wigilijna. Swoją drogą na Fb widziałam na czyimś wallu ciekawy wątek o niezwykłych rodzinnych tradycjach wigilijnych z różnych części Polski - podobno są rodziny, w których jada się w Wigilię na przykład smażone pierogi z serem na słodko, pierogi ruskie albo czerwoną fasolkę ze smażoną cebulą i orzechami włoskimi.
Wszystkim tu zaglądającym składam spóźnione życzenia świąteczne - zdrowia, spokoju i nadziei! Dobrych książek i seriali, jeśli oglądacie. I energii, żeby nacieszyć się zimą, jeśli tak jak w zeszłym roku nawiedzą nas opady śniegu oraz konkretniejsze mrozy.
Nie miałam siły szukać ciekawego obrazu o tematyce bożonarodzeniowej do omówienia, na dniach postaram się wyszperać coś z motywem pokłonu Trzech Króli.
Śliczne zdjęcie! Powodzenia projektem. I tak masę zrobiłaś,ja tylko sprzątam i kupuję prezenty.
OdpowiedzUsuńChomik