2017-03-10

Olga i osty - szczypta autoreklamy




 Moja powieść Olga i osty miała premierę ponad rok temu, na początku marca 2016. Tak sobie pomyślałam, że może nie od rzeczy byłoby przypomnieć, że jest to zasadniczo fantastyka (dokładniej - realizm magiczny, ale mieści się w definicji fantastyki). Co za tym idzie, jeśli planujecie zgłaszać nominacje do Nagrody im. Janusza A. Zajdla za rok 2016, jako autorka gorąco zachęcam do przeczytania Olgi... - a nuż Wam się spodoba i uznacie ją za wartą nominowania!


Dla tych, którzy nie czytali - poniżej na zachętę fragmencik jednego z początkowych rozdziałów, a tu znajdziecie dokładniejszy opis książki i garść linków do recenzji.

Formularz elektronicznego zgłaszania nominacji do Nagrody im. Zajdla oraz link do listy pomocniczej znajdują się tutaj.


* * *

Wsiadając do pociągu, Dominik Budrewicz przyłapał się na myśli, że śmierć byłaby najlepszym wyjściem z sytuacji. Zaraz potem błysnęła mu cierpka refleksja, że doprowadzając do końca to, czego nie zrealizował w wieku osiemnastu lat, wyświadczyłby Róży przysługę. A to, rzecz jasna, stanowiło dobry powód, żeby mimo wszystko pozostać przy życiu.

Odwrócił się i pomógł jakiejś kobiecie z ciężką walizką. Myśl o śmierci nadal bzyczała mu w uchu jak natrętny komar.

Szedł wzdłuż wagonu, aż znalazł pusty przedział. Wrzucił torbę na półkę, powiesił kurtkę na haczyku i usiadł przy oknie. Komórka cicho piknęła mu w kieszeni, sygnalizując, że przyszedł SMS. Wyjął ją i przeczytał wiadomość od kolegi.

„Przemyślałem sprawę i odpowiedz brzmi nie bo nie sadze abym mógł coś pomóc jako świadek przepraszam”.

Zacisnął zęby, tłumiąc chęć wyrzucenia telefonu przez okno. Wziął głęboki oddech i odpisał:

„Rozumiem, dzięki za jasne postawienie sprawy, trzymaj się”.

Wagonem lekko szarpnęło; pociąg ruszył. Dominik wygrzebał z kieszeni listek z małymi białymi tabletkami i łyknął jedną, popijając wodą z butelki.

Tydzień wcześniej wyprosił u zaprzyjaźnionej lekarki recepty na hydroksyzynę i relanium. Prochy lekko go otępiały, ale wolał to niż bezsenne noce, rozdygotane ręce i trzęsący się głos.

Lekarka chciała mu dać skierowanie do psychiatry, ale odmówił, mając w pamięci radę prawnika, żeby unikać wszystkiego, co może zostać wykorzystane przeciwko niemu. Po tym, co Róża zaprezentowała do tej pory, był już skłonny uwierzyć, że mogłaby dotrzeć absolutnie wszędzie i dokopać się do informacji teoretycznie chronionych tajemnicą lekarską.

Znali się od prawie dziesięciu lat, byli małżeństwem od siedmiu. Czasem się kłócili, właściwie nie tak rzadko; ona była wybuchowa z tendencjami do zazdrości, on zamknięty w sobie, niechętnie okazujący uczucia, ale wszystkie małżeństwa przeżywają lepsze i gorsze chwile, prawda?

Dałby sobie rękę uciąć, że są kochającą się parą i wszystko jest dobrze. Do czasu, gdy Róża złożyła pozew o rozwód z jego winy, oskarżając go o to, że jest niezrównoważony, niedojrzały, narcystyczny, znęca się nad nią psychicznie i fizycznie (jeden jedyny raz – przed trzema laty – faktycznie zdarzyło się, że doprowadzony do furii popchnął ją i upadła), pije, jest uzależniony od pornografii i regularnie grozi samobójstwem.

Drzwi przedziału się odsunęły.

– Dzień dobry, można?

– Dzień dobry – odpowiedział machinalnie.

Brzuchaty starszy mężczyzna wsunął walizeczkę na półkę, zdjął płaszcz i zajął miejsce przy drzwiach.

Pociąg nabierał prędkości, słupy migały w oczach. Miejsce osiedli zajęły burobrązowe połacie zaoranej ziemi, zagajniki i chaszcze. Od tygodnia trwała odwilż, resztki brudnego śniegu już prawie zniknęły z rowów. Dominik pomyślał, że powinien wyjąć z torby laptopa i zająć się pracą, ale tylko siedział i patrzył tępo na krajobraz przesuwający się za szybą – słupy, pola, słupy, pola oraz żółtoszare niebo wyglądające tak, jakby namalowano je akwarelami. Zastanawiał się, czy gdyby w porę wychwycił sygnały ostrzegawcze, coś by to zmieniło. Gdy teraz wspominał ostatni rok, docierało do niego, że Róża już od miesięcy traktowała go chłodno czy wręcz pogardliwie, tylko on uparcie nie chciał tego przyjąć do wiadomości. W myślach ją usprawiedliwiał – jest przemęczona pracą i przybita nieudanymi staraniami o dziecko. Poza tym, co tu dużo mówić, wolał jej chłód i milczenie niż awantury co drugi dzień. Choć nawet najgorsza kłótnia z Różą i tak była lepsza od tego, co pamiętał z dzieciństwa, z rodzinnego domu.

Przypomniał sobie, jak blisko dwadzieścia lat wcześniej trafił na oddział zamknięty. Przymusowa hospitalizacja po próbie samobójczej. Podciął sobie żyły, bo już nie mógł wytrzymać. Nie tylko ciągłych kłótni z rodzicami o stopnie, o długie włosy, o rysowanie, matki przeglądającej jego rzeczy w poszukiwaniu nieistniejących narkotyków, retorycznych pytań ojca: „Czy ja wychowałem pedała”. Coś popsuło mu się w głowie tamtej zimy, tak jakby prawdziwy Dominik w środku umarł i gnił zżerany przez robactwo, a została tylko chodząca, mówiąca skorupa. Nie potrafił już wytrzymać sam ze sobą. I stąd wanna pełna gorącej wody, stąd żyletka.

Nie zadał sobie trudu pisania listu pożegnalnego, ale wybrał dzień, kiedy matka miała dyżur w klinice, bo chciał, żeby to ojciec go znalazł. Nie przewidział jednego – że akurat wtedy Budrewicz senior czegoś zapomni, może jakiegoś dokumentu, faktury czy notesu z numerami telefonów, przyjedzie w południe do domu i zadzwoni na pogotowie.

Odratowali go. A później, ponieważ odgrażał się, że zrobi to samo jeszcze raz, zamknęli go na dwa miesiące w tym cholernym psychiatryku, z dorosłymi, bo oddział dla dzieci i młodzieży był przepełniony. Pojawiły się podejrzenia, że może to zaburzenie schizoafektywne, może coś tam. Więc został na obserwacji. Z Napoleonami, Jezusami i przybyszami z innych planet, z takimi, krórych regularnie związywano pasami, i takimi, co całymi dniami tylko siedzieli albo stali bez ruchu jak rzeźby z wosku. Nafaszerowano go prochami, po których było mu wszystko jedno, że jeden pacjent z tej samej sali wygłasza tyrady o Balcerowiczu i spisku nafciarzy, drugi opowiada, że podczas operacji kręgosłupa wszczepiono mu nadajnik, aby KGB mogło podsłuchiwać jego myśli, a trzeci masturbuje się o ścianę.

A potem stał się cud i Dominika wypisano do domu, zamiast mu zafundować kolejne dwa miesiące na oddziale półotwartym. Mimo opinii lekarzy, że jest trudny i nie współpracuje, a depresja została tylko stłumiona lekami – tak jakby zatynkować po wierzchu zagrzybioną ścianę. W części budynków szpitala trwał remont i sale były tak przepełnione, że łóżka stały na korytarzach, więc pozbywano się każdego pacjenta, którego można było z czystym sumieniem wypuścić na łono społeczeństwa.

Miał dalej brać antydepresanty, ale po niedługim czasie odstawił je, nie pytając nikogo o zdanie. Zaczął chodzić na terapię grupową poleconą przez psychologa szkolnego, a wkrótce potem wyniósł się z domu rodziców do ciotki. Siostra już wtedy studiowała w Warszawie. Dyrekcja w liceum poszła mu na rękę, nauczyciele pozwolili stopniowo nadrobić materiał ze straconych miesięcy, świadectwo ukończenia trzeciej klasy miał nawet nie najgorsze. Rok później zdał maturę, może nie śpiewająco, ale przyzwoicie, i też uciekł na studia do stolicy.

Coś zaszeleściło – to towarzysz podróży rozwijał kanapkę, w którą następnie wbił z apetytem zęby. Dominik poczuł lekkie mdłości. Z powrotem zapatrzył się na bure pola przesuwające się za upstrzoną deszczem szybą.

Róża wyprowadziła się od niego pod koniec grudnia. Nagle, bez ostrzeżenia. Pewnego dnia po prostu wrócił do domu i znalazł na stole list.

Początkowo prawda nie chciała do niego dotrzeć. Jego umysł wbrew rozsądkowi uparcie usiłował wierzyć, że nic strasznego się nie dzieje, Róży coś strzeliło do głowy po siedmiu latach małżeństwa i poszła pomieszkać u rodziców przez tydzień czy dwa, ale lada chwila wróci; zostawiła w mieszkaniu tyle swoich rzeczy, książki, ciuchy, torebki, albumy ze zdjęciami, a on odbierał SMSy i maile z życzeniami noworocznymi od nieświadomych niczego znajomych... Dwa tygodnie później pocztą przyszły papiery rozwodowe.

Gdy ochłonął z szoku na tyle, by powiedzieć o wszystkim siostrze, Asia z miejsca stwierdziła: „Słuchaj, to jasne jak słońce: znalazła sobie kogoś. Kobieta jest jak małpa, nie puszcza się jednej gałęzi, póki nie złapie się drugiej”.

Pomogła mu znaleźć prawnika specjalizującego się w sprawach rozwodowych. Ten po wysłuchaniu całej historii pokiwał głową i postawił taką samą diagnozę, tylko w bardziej eleganckich słowach. Za jego radą Dominik wynajął detektywa. Wydał siedem tysięcy złotych polskich na to, żeby się dowiedzieć, że jego żona wyprowadziła się do rodziców, nocuje u nich, a poza tym prowadzi nadal taki sam tryb życia, jaki prowadziła od ślubu: przez pięć dni w tygodniu spędza codziennie dziesięć do dwunastu godzin w firmie, potem wraca do domu, czasem zahaczywszy po drodze o centrum handlowe, a w weekendy uczęszcza na fitness i jogę. Również lista połączeń z jej komórki – z tego, co Dominik zrozumiał, biuro detektywistyczne formalnie nie mogło pozyskiwać billingów, ale pracownicy mieli swoje chytre sztuczki – nie ujawniła niczego podejrzanego. Jak twierdził detektyw, romans łatwo wykryć: kochankowie dzwonią do siebie regularnie, nie są w stanie wytrzymać dnia bez zamienienia choćby kilku słów. Róża codziennie wysyłała tylko SMSy do dwóch przyjaciółek, a rozmowy prowadziła krótkie, w godzinach pracy, z różnymi numerami – ewidentnie kontakty służbowe.

Detektyw próbował wysondować sytuację w agencji reklamowej, w której pracowała, ale szybko dał za wygraną.

– Pańska żona pracuje w bardzo zgranym zespole i jest niezwykle lubianą osobą – poinformował przy ostatnim spotkaniu. – Oni jej tam dosłownie jedzą z ręki. Będą ją kryli, cokolwiek zrobi.

Dominik tylko uśmiechnął się smutno. Wiedział, o czym mowa. Róża jak nikt umiała roztaczać wokół siebie urok – czarować uśmiechem, entuzjazmem, zaangażowaniem (szczerym bądź udawanym).

Detektyw powiedział mu jeszcze, że gdyby miał obstawiać, to stawiałby na szefa Róży, który niedawno rozwiódł się z żoną. I że romans najprawdopodobniej toczy się już od dłuższego czasu, za zamkniętymi drzwiami biura.

– Co zamierza pan teraz zrobić? – spytał na koniec.

– Nie wiem – odpowiedział Dominik zgodnie z prawdą. – Nie mam pojęcia.

Chciałbym, żeby umarła – pomyślał wtedy. Ta myśl nachodziła go za każdym razem, gdy rozmawiał z prawnikiem, za każdym razem, gdy czytał pozew Róży i zastanawiał się, jak napisać odpowiedź. – Dowiedzieć się pewnego dnia, że już po wszystkim, nie będzie walki w sądzie i wywlekania na wierzch brudów, nie będę musiał udowadniać, że nie byłem narcystycznym dupkiem, pijakiem i damskim bokserem.

Przystałby na rozwód bez orzekania o winie, ale Róża nie chciała o tym słyszeć. Zaproponowała drakońskie warunki podziału majątku, a on zupełnie nie wiedział, jak się bronić. Napisała w pozwie, że żonę traktował „wyłącznie jak maszynę do sprzątania w domu, zarabiania pieniędzy i świadczenia usług seksualnych”. Najgorsze było to, że najwyraźniej zdołała przekonać kilkoro znajomych, aby potwierdzili w sądzie jej wersję wydarzeń, a on nie miał po swojej stronie nikogo poza Asią, której zeznania, jak uprzedził prawnik, niewiele dadzą, bo sędzia założy, że siostra zeznaje na korzyść brata.

Dominik specjalnie pojechał do Torunia, żeby porozmawiać w cztery oczy ze znajomym, który bywał świadkiem scysji z Różą w roli głównej. Mógłby potwierdzić, że Róża nie jest aniołem, że kiedyś na ulicy rozbiła Dominikowi telefon, bo jej się nie podobało, że pisał SMSy do koleżanki, a przede wszystkim, że to ona w ostatnich miesiącach robiła mu publicznie awantury, bo on nie miał w zwyczaju podnosić głosu przy ludziach.

Ale Andrzej – choć początkowo zgodził się zeznawać – teraz wycofał się rakiem. A próby skontaktowania się z eksżoną szefa Róży na razie spełzły na niczym.

Znów usłyszał szelest, a potem chrupanie. Brzuchaty pasażer przeżuwał orzeszki, czytając „Gazetę Polską”. Wsunął do ust jeszcze kilka i przewrócił stronę. Dominik przechylił głowę, oparł czoło na dłoni i zamknął oczy, wsłuchując się w jednostajny szum pędzących wagonów.

Gdy się ocknął, pociąg stał na jakiejś małej stacji, a przedział był pusty. Dominik poruszył głową, skrzywił się i pomasował obolały kark, potem przetarł oczy. Krótka drzemka sprawiła tylko, że czuł się jeszcze bardziej otępiały i rozbity.

Drzwi przedziału się odsunęły.

– Dzień dobry.

Nowy pasażer zajął miejsce przy oknie, naprzeciwko Dominika, który mruknięciem odpowiedział na powitanie.

Pociąg ruszył, mijając tablicę z nazwą stacji. Krople deszczu znów zmoczyły szybę. Wagon lekko szarpnął na zwrotnicy, zakołysał się, stopniowo nabierając prędkości.

– Przepraszam – odezwał się nieznajomy.

Dominik niechętnie podniósł na niego wzrok. I zdziwił się. Towarzysz podróży był śniady jak Cygan, ale nie krępy jak większość przedstawicieli tej nacji, tylko chudy; nie miał też skórzanej kurtki ani ortalionowych spodni, ani złotego łańcucha na szyi. Był ubrany jak satanizujący subkulturowiec z poprzedniego pokolenia: zniszczone dżinsy, czarna bluza sprana na grafit, jakieś naszywki na wyblakłej dżinsowej kamizelce, w tym odwrócony pentagram. Ascetyczna twarz o cienkich ustach, ze szczeciną zarostu wzdłuż szczęki, nie pozwalała określić wieku; mężczyzna mógł być rówieśnikiem Dominika, ale równie dobrze mógł być i dziesięć lat starszy, choć w sięgających ramion ciemnych włosach nie miał śladów siwizny.

Pachniał dymem. Nie papierosami – dymem, jakby wracał z ogniska na działce.

– Proszę wybaczyć, że poruszam przykry temat – podjął łagodnym tonem, ale jego oczy wpatrzone w Dominika były niczym czarne wyloty luf. – Ma pan kłopoty z żoną, prawda?

– To nie pańska sprawa – warknął Dominik.

– Mówił pan przez sen – kontynuował nieznajomy, nadal świdrując go spojrzeniem.

Zanim jeszcze zdążył pomyśleć, że coś tu się nie zgadza, bo przecież ten człowiek dopiero co wsiadł (chyba że rzeczywiście dosiadł się już wcześniej, a teraz tylko wyszedł na chwilę na korytarz), Dominik wstał, ściągnął torbę z półki, wziął kurtkę i chciał wyjść z przedziału.

Drzwi się zablokowały.

Zaklął i naparł na nie całym ciężarem. Bez skutku. Tkwiły w miejscu jak przymurowane.

Śniady pasażer siedział bez ruchu, uśmiechając się złośliwie. Dominik zwalczył przemożną chęć rąbnięcia go pięścią.

I wtedy spostrzegł, że z włosów nieznajomego wystają nad czołem dwa drobne różki.

Nadal śnię – olśniło go i uczepił się tej myśli jak liny ratunkowej. Zamknął oczy i spróbował zrobić to, czego nauczył się jeszcze w dzieciństwie, gdy śniły mu się koszmary – wyrwać się z rzeczywistości snu, zrzucić ją z siebie jak koc, wracając do prawdziwego świata.

Ale nic się nie stało. Pociąg gnał przed siebie, wagon lekko kołysał się w pędzie.

Dominik otworzył oczy i ponownie napotkał spojrzenie współpasażera: zimny mrok, dwie kadzie zastygłej smoły, źrenice nieodróżnialne od tęczówek. Czym prędzej umknął wzrokiem, zapatrzył się na buty tamtego – martensy podobne do jego butów ale znacznie bardziej zniszczone, z popękanym licem.

– Nie, to nie sen – powiedział szatan, a w jego głosie zadźwięczała nutka śmiechu. – Przychodzę do tych, którym przyda się moja pomoc. Nie zdrowym potrzeba lekarza, ale tym, którzy mają się źle.

– Spadaj – wycedził Dominik przez zaciśnięte zęby. – Nic od ciebie nie chcę.

– To bardzo szlachetnie z twojej strony. – Również przechodząc na „ty”, Zły poufale zniżył głos. – Ale wiem, że jest ci ciężko.

Na moment zapadło milczenie. Dominik popatrzył w okno. Czuł, że za mostkiem uwiera go bolesne napięcie, jakby tkwił tam kłąb kolczastego zielska.

Pociąg zwolnił, mijając wiejską stacyjkę. Gdy ponownie przyśpieszył, szatan podjął:

– Kiedy ukochana osoba nagle pokazuje prawdziwe oblicze, jest tak, jakby świat się walił, prawda? Róża zabrała ci to co najcenniejsze, miłość i zaufanie, a chce zabrać jeszcze więcej.

Dominik zacisnął zęby. Nagle wyobraził sobie stracha na wróble ze złamaną podpórką, leżącego na ugorze wśród ostów. Mniej więcej tak się czuł od końca grudnia.

Zły nachylił się, opierając łokcie na kolanach, i spytał jeszcze ciszej:

– Chciałbyś, żebym pomógł rozwiązać ten... problem?

Dominik otworzył usta, po czym zamknął je. Głupi sen – pomyślała trzeźwo ta cząstka jego umysłu, która starała się zawsze zachowywać zdrowy rozsądek i dystans do wszystkiego. – Usnąłeś po hydroksyzynie, twoja podświadomość odreagowuje stresy, zaraz się zbudzisz i wszystko będzie dobrze.

– Chcę się obudzić – powiedział, a potem wrzasnął na cały głos: – Chcę się obudzić! CHCĘ SIĘ OBUDZIĆ!!!

Nic się nie stało. Z sąsiednich przedziałów nie wybiegli pasażerowie, nie pojawił się zdenerwowany konduktor. Szatan popatrzył na Dominika z politowaniem.

– Nie musisz tak krzyczeć. Chcę tylko usłyszeć prawdę. To żaden wstyd przyznać, że potrzebujesz pomocy.

Nie, chciał odpowiedzieć Dominik, ale zdał sobie sprawę, że nie jest w stanie wydobyć dźwięku ze ściśniętego gardła. Szatan pstryknął palcami.

– Będziemy w kontakcie – oznajmił.

A potem rozpłynął się w pachnącej dymem mgle, która nagle spowiła przedział.

Dominik otworzył oczy. W pierwszej chwili doznał uczucia całkowitej dezorientacji, a w następnej go zmroziło.

Stał w przejściu podziemnym na Dworcu Centralnym niedaleko toalet, z torbą w ręku i kurtką przewieszoną przez ramię, kompletnie ogłupiały. Nie pamiętał, kiedy wysiadł z pociągu i jak się tu znalazł.

Szlag. Oblał go zimny pot. Hydroksyzyna nie powinna tak działać. Żadne środki uspokajające brane zgodnie z zaleceniem nie powinny robić z człowiekiem takich rzeczy. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek wcześniej tracił kontakt z rzeczywistością, nawet wtedy w psychiatryku, na cholera wie jakich prochach, po których był oklapły jak mokra szmata i ledwo potrafił powiedzieć, jak się nazywa.

Rozglądał się tępo, aż jego wzrok przykuły jaskrawe plamy koloru. Wnętrze pobliskiej kawiarni zdobiły czerwone i różowe papierowe serca oraz serpentyny. Witrynę znajdującej się obok księgarni również udekorowano w podobnym stylu, dodając jeszcze plakat z amorkiem. Amorek miał wstrętną pucołowatą buźkę i natchnionym wzrokiem spoglądał w górę, dzierżąc w tłustej łapce strzałę, a nad nim, w chmurce, widniał napis: „14 lutego daj się uwieść naszej ofercie specjalnej!”.


Najpiękniejszy prezent dla Róży: odpierdoliło mi, kurwa, akurat na walentynki – pomyślał Dominik i nagle zaczął się śmiać. Śmiał się i śmiał, nie mógł przestać, podczas gdy mijający go ludzie oglądali się dyskretnie, zaciskali usta i przyśpieszali kroku.



2 komentarze:

  1. Anonimowy10.3.17

    A ja czytałam listę pomocniczą i Cię nie zauważyłam?!

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aż się upewniłam - tak, "Olga i osty" jest na liście. Z tego co wiem, dodana z małym opóźnieniem, bo autorzy listy chyba nie byli pewni, czy książka kwalifikuje się jako fantastyka.

      Usuń