Ten marzec był nieco szalony. Najpierw pośpieszne
szykowanie materiałów do katalogu „Fantastic Women Writers of Poland” i
tłumaczenie próbek na angielski, potem wyjazd na Targi Książki w Londynie, a po
powrocie nadganianie różnych zaległych spraw tudzież rozsyłanie tu i tam
przetłumaczonych fragmentów książek (zobaczymy, czy coś z tego wyniknie)... W
samej końcówce miesiąca sprężyłam się, żeby przetłumaczyć opowiadanie
„Najlepsze pierogi w Kocierbie” i wysłać je na pewien konkurs z deadline’em do
31 marca (już wiem, że nic tam nie ugrało, ale hej, przynajmniej się starałam!)
– skądinąd samo ekspresowe wykonanie tego przekładu to też osiągnięcie.
Zarwałam noc z 30 na 31 marca, ale byłam zadowolona, że się udało – generalnie
po takich całonocnych sprintach mam zawsze dobry humor, nieważne, czy
wykonywałam zlecenie dla kogoś, czy pracowałam nad własnym tekstem.
1 kwietnia wstałam rano jakaś taka ospała, niewyraźna,
kompletnie bez energii i stwierdziłam, że chyba się starzeję, a z całonocnymi
sprintami będzie trzeba skończyć, skoro skutki ciągną się za mną jeszcze dobę później. Gdzieś od
południa zaczęłam odczuwać coraz silniejsze dreszcze, bóle mięśni, mdłości, aż w końcu dotarło do mnie, że to jednak nie opóźnione zmęczenie po zarwanej nocy, tylko
dopadł mnie jakiś wredny wirus. Zmierzyłam gorączkę, no i rzeczywiście.
Wieczorem mi się pogorszyło i przez dwie następne doby funkcjonowałam gdzieś na poziomie
50% swojej zwykłej wydajności i energii (to i tak dużo jak na kogoś, kto żywi
się wodą i elektrolitami). Po raz
pierwszy w życiu zawarłam bliższą znajomość z kupnymi mieszankami
elektrolitowymi do nawadniania doustnego - nawadniają skutecznie, ale ten chemiczny owocowy aromacik... tfu (pro tip: wersja truskawkowa jest trochę atrakcyjniejsza od pomarańczowej), chociaż pod względem obrzydliwego smaku
Smecta i tak bije je na głowę. Jestem pełna podziwu dla ludzi, którzy są w
stanie zmusić dziecko do wypicia tej ohydnej słodkawej zawiesiny smakującej jak
plastik.
Dobrze znoszę funkcjonowanie bez jedzenia. Już to w sumie
wiedziałam, ale potwierdziło się po raz kolejny. Na tyle dobrze, żeby po ponad
50 godzinach stuprocentowej głodówki, po skonsumowaniu mizernej ilości kleiku z
glukozą wyjść sobie na energiczny spacerek po osiedlu i spacerować godzinę, bo
słońce takie piękne. Oczywiście wolałabym w najbliższej przyszłości nie
powtarzać tego doświadczenia. (Nie należę do osób, które wierzą w zbawcze
działanie ścisłych postów, jak nie muszę, to nie praktykuję.)
Po tych atrakcjach jestem chudsza niż byłam, a jeszcze przez
parę dni nie pożywię się takimi smacznymi rzeczami jak fasola, soczewica albo
kotlet schabowy w panierce – zaprawdę powiadam, dobrze, że lubię biały ser i
gotowaną marchewkę... Z całej historii wynikł natomiast jeden mały pożytek. Na
co dzień robię tyle rzeczy, że dwie doby spędzone w trybie „14 h snu i leżenia,
10 h niemrawej aktywności” działają jak twardy reset: człowiek nagle ma czas
spojrzeć z dystansu, zastanowić się nad różnymi sprawami. Zawzięłam się, że tej
wiosny spróbuję się wziąć za swoje zdrowie, więcej czasu spędzać na powietrzu,
bo zimę przesiedziałam głównie przy komputerze i zdaje się, że źle na tym
wyszłam. Może stanie się cud i zmotywuję się, żeby biegać? W ogóle chodzi za
mną lista rzeczy, które CHCIAŁABYM robić, a „nie mam kiedy” (czytaj: ciągle
lądują za daleko na liście priorytetów), i będzie trzeba w końcu na serio się tym zająć.
Twardy reset nie jest przyjemny, ale może w dłuższej
perspektywie przyniesie coś dobrego.
Jeszcze chudsza?! Powietrze popieram!
OdpowiedzUsuńChomik
No niestety - dwie doby zupełnie bez jedzenia, a dwie kolejne o kleiku, płatkach kukurydzianych i gotowanej marchewce... To dobra metoda na minimalizowanie skutków takiego wirusa, ale organizm leci na rezerwach.
UsuńDwóch dób bez jedzenia bym nie wytrzymała.Może chociaż kisiel,siemię lniane..
OdpowiedzUsuńChomik
To nie było na siłę, autentycznie nie byłam w stanie jeść. Miałam problemy z wypiciem elektrolitów, herbaty, czegokolwiek poza wodą (nie żeby cokolwiek wypitego wróciło, aż tak to nie, ale brzydziły mnie smaki). Stwierdziłam, że skoro organizm mówi jedzeniu NIE, to ja go zmuszać nie będę. Ale spoko, odkarmię się :)
UsuńOj,biedna Ty.
OdpowiedzUsuńChomik