2019-01-17

Neurotycy we mgle



Jak już wspominałam na początku stycznia, powzięłam ambitny plan, żeby w 2019 przeczytać 52 książki – jest to chyba jedyne postanowienie noworoczne, które rzeczywiście mam szanse zrealizować, i doskonała wymówka, żeby czytać jak najwięcej.

Zaczęłam z energią, w ciągu dwóch tygodni zdążyłam już uporać się z oboma tomami Zakonu Krańca Świata Mai Lidii Kossakowskiej (długo byłam przekonana, że czytam sf postapo, dopiero w drugiej połowie II tomu dotarło do mnie, że to szamańskie postapo fantasy... ale okazało się koncepcyjnie zaskakująco spójne, poza tym ujął mnie malowniczy świat) oraz szybciutko połknąć świetne Gawędy o sztuce Bożeny Fabiani (uroczo napisane, pełne humoru mini-życiorysy włoskich renesansowych malarzy i rzeźbiarzy tudzież ich patronów). A teraz czytam zbiór krótkich opowiadań Mirandy July Pasujesz tu najlepiej wydany przez wydawnictwo Pauza.

Dziwne są te opowiadania, powiadam wam. Momentami surrealistyczne jak sen, zazwyczaj ze szczątkową fabułą. Kojarzą mi się odrobinę ze świetnym zbiorem Sylwii Siedleckiej Szczeniaki wydanym przez WAB, ale teksty Siedleckiej były bardziej malarskie, przemawiały językiem obrazów i symboli, podczas gdy opowiadania July stanowią raczej zapis przeżyć, gorączkowej gonitwy myśli. Nie zawierają elementów fantastycznych, a mimo to są słabo osadzone w rzeczywistości, którą przedstawiają. Trudno tu rozróżnić, co wydarzyło się naprawdę, a co jest wyłącznie freudowską fantazją. Wspólnym mianownikiem wydają się neurotyczność, zagubienie i poszukiwanie miłości, które często wiąże się z przełamywaniem jakiegoś obyczajowego tabu, czasem kilku naraz (kazirodztwo, zbliżenie między dwoma podstarzałymi panami, z których jeden jest gejem, a drugi nie, nauczycielka ze szkoły specjalnej romansująca z autystycznym uczniem...) Opisane jest to wszystko bardzo neutralnie, bez epatowania fizjologią. Dominującym wrażeniem pozostaje odrealnienie, tak jakby narratorzy tych historii egzystowali w częściowym oderwaniu od świata, błądzili po nim zamknięci w bańkach własnych rojeń. 


Od jakiegoś czasu obserwuję, że w wyniku ciągłego obcowania z tekstem – tłumaczenia, twórczość literacka, a w porywach jeszcze redagowanie opowiadań dla Esensji – zmieniło się moje podejście do czytania dla przyjemności. Kiedyś, żeby książka mi się podobała, musiałam przede wszystkim polubić bohaterów i wejść z nimi w emocjonalny rezonans. Sama nie wiem, kiedy to się zmieniło. Stopniowo zaczęłam doceniać prozę, która zachęca do refleksji, konsumowania po trochu, zatrzymywania się przy ładnych zdaniach; po książki, które można czytać po kawałeczku, odkładać i wracać do nich po dłuższym czasie. Stąd pozytywne wrażenia z lektury opowiadań July. Ale nie da się ukryć, że jest to literacki odpowiednik salmiakki, słonych lukrecjowych cukierków z dodatkiem chlorku amonu, popularnych w Skandynawii i krajach bałtyckich. Jednych intryguje ten dziwny smak, inni stwierdzają „tfu, co za okropieństwo”.

Walczę teraz intensywnie z ostatnimi rozdziałami czwartego tomu "Teatru węży", ale prędzej czy później na pewno popełnię recenzję zbioru Mirandy July (a może i Gawęd o sztuce, choć to nienowa rzecz) w Esensji.


3 komentarze:

  1. Anonimowy20.1.19

    Jaka ładna recenzja!

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytałam powieść JUly Pierwszy bandzior i miałam mocno mieszane uczucia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, czytałam Twoją recenzję na blogu! Ja mam tę książkę na półce, ale nie zabrałam się do niej jeszcze.

      Usuń