Po ponad dwumiesięcznej przerwie zaczęłam pracować nad nowym projektem. Ponieważ z realizacją moich planów bywa w praktyce różnie, nie wiem jeszcze, czy ostatecznie wyjdzie z tego książka, opowiadanie czy falstart. Jedno jest pewne - fantastyki w tym nie będzie ani grama. Swoim zwyczajem podrzucam fragmencik z warsztatu.
* * *
Wtorek, 8 listopada 2011
W szafkach w przedpokoju panował
burdel nie z tej ziemi, bo Aldonie wiecznie brakowało czasu, żeby tam wszystko
poukładać jak należy. Marek nie miał pojęcia, gdzie szukać tych cholernych
sznurówek. Lilka upierała się, że muszą być białe, cienkie. Po pięciu minutach
szperania znalazł jakieś, ale czarne, grube i za długie.
Powiedział córce, żeby mu na
razie nie zawracała głowy sznurówkami, mama na pewno zaraz wróci, to poszuka.
Kazał jej odrobić szybciutko, byle jak ten nieszczęsny polski i zbierać się do
łazienki, a sam spróbował zadzwonić do Aldony po raz czwarty. Znów usłyszał, że
abonent jest czasowo niedostępny lub ma wyłączony telefon. Przeklął pod nosem i
wrócił do sprawdzania kolokwiów.
Kwadrans później Lilka
najwyraźniej uznała, że aby zmagać się z polskim o tej porze, jej mózg
potrzebuje uderzeniowej dawki glukozy, bo poszła do kuchni, nastawiła wodę na
herbatę i zagarnęła napoczętą paczkę delicji szampańskich. Marek powstrzymał
się od wypomnienia córce, jak ostatnio wybrzydzała przy obiedzie, że kotlety w
panierce mają mnóstwo kalorii. Po raz chyba dwusetny spojrzał na zegar w komórce,
po czym zamaszyście przekreślił czerwonym długopisem pół strony bzdur i napisał
obok „0 pkt”.
O dwudziestej trzeciej do
sprawdzenia zostało mu jeszcze tylko osiem kolokwiów, a z pokoju Lilki
dobiegała cicha, charakterystyczna muzyczka jej ulubionej gry komputerowej.
Marek otworzył uchylone drzwi bez pukania.
– Grasz? O tej porze? Lekcje
odrobione?
– Tak!
– To ściel łóżko i zmykaj do
łazienki.
– Piję herbatę! – Wskazała swój
ulubiony kubek z kotem i wieżą Eiffla, pamiątkę z zeszłorocznych wakacji.
– To szybciutko pij do końca. Raz
dwa. – Ignorując gwałtowny protest córki, Marek zamknął grę, po czym wyłączył
komputer i wyszarpnął wtyczkę z gniazdka.
Zabrał puste opakowanie po
delicjach i wyszedł do kuchni. Wyjrzał przez okno na osiedlowy parking. Pusto,
cicho, szlaban na wjeździe zamknięty. Ani śladu reflektorów srebrnej hondy.
Młoda oczywiście ociągała się z
powędrowaniem do łazienki, więc wrócił do jej pokoju i znacząco pokazał godzinę
na komórce. Kiedy z teatralnym niezadowoleniem wreszcie zabrała piżamę i poszła
się myć, chwilę bił się z myślami, po czym wybrał numer szwagierki.
Dagmara odebrała po trzecim
dzwonku.
– Przepraszam, nie obudziłem cię?
– upewnił się bez sensu. Rozmawiając z nią zawsze czuł się zbity z tropu i
spięty.
– Nie, nie obudziłeś. Właśnie
smażę dżem.
Wizja eleganckiej, zawsze
wymalowanej, wyżakietowanej i wypazurzonej Dagi smażącej dżem – w listopadzie?
– zbiła Marka z tropu jeszcze bardziej, więc czym prędzej przeszedł do meritum.
– Nie wiesz może, co się dzieje z
Aldoną? Kontaktowała się dzisiaj z tobą? Nie wraca z miasta i nie mogę się do
niej dodzwonić. Ma wyłączony telefon.
– Kurczę, nie, nic nie wiem! –
Daga wyraźnie się zaniepokoiła. – Kiedy miała wrócić?
– Nie wiem. Planowała dzisiaj
załatwiać różne sprawy.
– Dobra. Po kolei. Kiedy ją
ostatnio widziałeś?
– No, rano. Wyszliśmy razem
kwadrans po ósmej, podrzuciła mnie na uczelnię. Jak wróciłem po siedemnastej,
to nie było jej w domu.
– Czekaj, czyli w zasadzie nie
wiesz, czy w ogóle wróciła z pracy? I nie meldowała się? Nie zostawiła ci
żadnej kartki, nic?
– Nie.
– Kurczę, jest po dwudziestej
trzeciej! Wzięła auto, tak?
– Wzięła.
Daga cmoknęła nerwowo.
– Słuchaj, zadzwonię do mamy,
może ona coś wie. Jeśli Donia nie wróci do północy, dzwoń po szpitalach, może
miała wypadek.
– Po nocy mam dzwonić? Nie lepiej
poczekać do rana?
– Ja bym nie czekała. – Dagmara
chyba chciała dodać coś jeszcze, ale ugryzła się w język. – Dobra, to
tymczasem. Zamelduję, jeśli czegoś się dowiem.
Rozłączyła rozmowę nie czekając
na odpowiedź.
Marek stał przy kuchennym oknie,
gapiąc się na parking oraz pustą ulicę za szlabanem. Lilka zdążyła się wykąpać,
umyć zęby, powiedzieć mu trochę obrażonym tonem rytualne dobranoc i zamknąć się
u siebie, zanim komórka piknęła. SMS od Dagi.
„Mama nic nie wie. Jak Donia
wróci, daj znać.”
Do tej pory Marek zakładał, że
Aldonę coś po prostu zatrzymało, ale hasło „wypadek” sprawiło, że zaczął się
martwić już na serio. Po raz piąty spróbował dodzwonić się do żony. Z łatwym do
przewidzenia skutkiem.
Zmusił się, żeby wrócić do salonu
i sprawdzić resztę kolokwiów. Dwie trzecie jak zwykle oblane, klasyka. Tuż
przed północą zadzwoniła Daga.
– I co, nie ma jej?
– Nie.
– Cholera. Marek, może ja
obdzwonię te szpitale?
– Czekaj, nie panikujmy. Może… –
Zaciął się, bo nie potrafił wymyślić żadnego wystarczająco logicznego,
prawdopodobnego i uspokajającego „może”.
– Tu nie ma na co czekać. Dzwonię
po szpitalach – zadecydowała Daga.
Kiedy się rozłączyła, Marek znów
poszedł do kuchni. Stanął przy oknie i gapił się na widoczne w oddali światła
innych osiedli.
Przemknęło mu przez głowę, że
może Aldona postanowiła go zostawić, prysnąć do jakiejś cholernej Irlandii i
zacząć tam nowe życie. Ale nie, przecież nie zrobiłaby tego Lilce.
Starał się zachować spokój, ale
intuicja już mu podpowiadała, że z tego Dagowego dzwonienia nic nie wyniknie.
Środa, 9 listopada 2011
Dagmara Szymańska gotowała się ze
zniecierpliwienia, niepokoju i frustracji.
– Dobra, jeszcze raz – powiedziała
z wymuszoną cierpliwością. – Dzwoniłeś do jej pracy i co ci powiedzieli? Że
wczoraj w ogóle się tam nie pojawiła, tak?
– Nie pojawiła się, bo na ósmego
listopada miała wypisany urlop. Zgłosiła to w kadrach jeszcze przed weekendem.
– Nie powiedziała ci, że bierze
dzień wolnego?
– Może mówiła, może nie. Nie
pamiętam!
– A co mogła mieć w planach? Skup
się, może było coś do pilnego ogarnięcia? Jakaś wizyta w urzędzie, w banku, te
klimaty?
– Nie wiem! Nic mi nie przychodzi
do głowy.
– W porządku. – Daga wzięła
głęboki oddech, powtarzając sobie, że nieocenzurowany wkurw naprawdę w niczym
teraz nie pomoże. – Jest dziewiąta rano. Szpitale obdzwonione po raz drugi.
Aldony nie ma w domu, w pracy ani u znajomych. Nikt nic nie wie. Musisz iść na komisariat
i zgłosić zaginięcie.
– Zaginię… Cholera. – Prawie usłyszała,
jak trybiki w głowie szwagra robią opóźnione „klik”. – Ale chyba nie przyjmą
tak szybko zgłoszenia? Skoro chodzi o dorosłego?
– Przyjmą! Nie trzeba czekać
czterdziestu ośmiu godzin, to bzdura!
– To słuchaj, ty idź i zgłoś.
Możesz?
Gdyby nie to, że rozmawiali przez
telefon, Daga chętnie walnęłaby szwagra w ciemię, żeby pan doktor habilitowany
się ogarnął.
– Ja? To twoja żona! Ty z nią
mieszkasz!
– Ja mam dzisiaj zajęcia od
dziesiątej do… Ach, szlag. Szlag. – Do Marka chyba z opóźnieniem dotarło,
że nie ma innej opcji, jak odwołać te
zajęcia, ile by ich nie było, i brać urlop na żądanie.
– Zapisz sobie, w co była ubrana,
kiedy wychodziła z domu – poradziła mu przytomnie Daga. – I zabierz aktualne
zdjęcie.
– Ale ja nie pamiętam, co miała
na sobie! To było wczoraj, nie zapamiętuję takich rzeczy!
–
Jest listopad. Musiała założyć płaszcz albo kurtkę. – Dagmara zgrzytnęła zębami, ale po raz kolejny
zmusiła się, żeby mówić spokojnie. – Pewnie apaszkę, ona lubi apaszki. Może coś
na głowę…
–
No dobrze, chyba wyszła w płaszczu. I w czarnych butach, bo nie ma ich w
przedpokoju. Takich z krótką cholewką.
Daga spróbowała przypomnieć
sobie, w co siostra była ubrana, kiedy widziały się na cmentarzu we Wszystkich
Świętych.
– Ten płaszcz, o którym mówisz,
to taki beżowy jesienny? Z paskiem i dwoma rzędami guzików?
– Tak.
– Dobra, zapisz sobie: beżowy
trencz i czarne botki. Była w spodniach czy w spódnicy?
– Chyba w spodniach…
– Dżinsy czy eleganckie?
– Nie pamiętam!
– Lilka już wyszła do szkoły?
– Nie, jest tutaj. A co?
– To ją spytaj, w co mama była
ubrana wczoraj rano! Mareczku, do jasnej…
– Dobrze już, dobrze. Jakoś to
ogarnę. Nie krzycz na mnie. – Daga mogła się założyć, że Marek przechadza się
teraz nerwowo, przeczesując palcami jednej ręki kręcone ciemne włosy. –
Słuchaj, jeśli Aldona… Jeśli jakimś cudem szybko się nie odnajdzie… Będziemy
potrzebowali plakatów, nie?
– Jak wrócisz z komisariatu,
przyślij mi na maila opis i zdjęcie, które dasz policji. – Daga już kalkulowała
w myślach, do kiedy musi odłożyć robienie swoich zleceń i do kogo musi
zadzwonić w związku z tym. – Mam kolorową drukarkę, wydrukowanie plakatów to
nie problem.
Wiedziała, że właśnie robi
wszystko, żeby stwarzać wrażenie osoby gotowej do działania i panującej nad
sytuacją, ale w głowie miała kompletny mętlik. Co innego czytać w prasie o
zaginięciach, a co innego... Cholerny mózg nerwicowca już usłużnie podsuwał jej
historie o tym, jak ofiarę wypadku znajdowano w roztrzaskanym aucie gdzieś w
odludnym miejscu dopiero po kilkunastu czy kilkudziesięciu godzinach. A może Aldona
straciła nagle pamięć jak ten pacjent, o którym profesor Tułaj opowiadał przy
wielkanocnym stole? Czterdziestolatek wybiegł w styczniu na przystanek
autobusowy za córką w wieku szkolnym, żeby jej dać zapomniane buty na zmianę, a
godzinę później karetka zgarnęła go błąkającego się bez kurtki w innej
dzielnicy. Pamiętał, jak się nazywa, ale nie potrafił podać, gdzie mieszka, ile
ma lat i dokąd idzie. Epizod przejściowej globalnej amnezji, tak to się chyba
fachowo nazywało. Czy Aldona miałaby dość przytomności umysłu, żeby poprosić o
pomoc? Czy ludzie wezwaliby pogotowie?
Daga rozłączyła się z Markiem i
ponownie uruchomiła Google, żeby poczytać więcej o tym, jakie są procedury w
przypadku zaginięć. Aldona chyba zaliczała się do osób, które „opuściły miejsce swojego ostatniego pobytu w
okolicznościach nie uzasadniających niezwłocznej potrzeby zapewnienia ochrony
ich życia, zdrowia lub wolności, albo udzielenia pomocy”. Czyli nie ma co
liczyć, że policja zorganizuje poszukiwania. Informacja przekazana do mediów,
dane umieszczone w bazach i na tym koniec.
Zamyśliła się nad kolejnym zdaniem. „Osobami
zaginionymi drugiej kategorii są również osoby, które okazywały wcześniej
niezadowolenie z własnej sytuacji życiowej lub zamiar jej zmiany, a także osoby
zaginione, które opuściły miejsce pobytu z własnej woli lub zabierając swoje rzeczy.”
Małżeństwo Aldony z Markiem nie było
szczęśliwe. Stabilne, owszem. Nawet na swój sposób zgodne. Ale trwało głównie dlatego,
że mieli dziecko, duży kredyt hipoteczny i rozwód im się nie opłacał. Od
jakiegoś czasu nie kryli się z tym specjalnie. Cholera, a może jednak Aldonie strzeliło
do głowy, żeby spakować walizkę i dać dyla, zostawiając Lilkę Markowi? Może
poznała kogoś? Nie zwierzyłaby się młodszej siostrze. Wbrew pozorom nigdy nie
były ze sobą zżyte.
Telefon zadzwonił. Żołądek Dagi ścisnął się w
twardą kulkę, kiedy zobaczyła na wyświetlaczu „Mama”. Odebrała.
– I co, nie ma jej? – zapytała
Jolanta Szymańska-Tułaj.
– Nie ma. Marek właśnie zgłasza
na policji zaginięcie.
– Czemu on? Czemu ty nie poszłaś?
– Bo ja ją ostatnio widziałam dwa
tygodnie temu, a on wczoraj rano?
– Powinnaś była z nim pójść.
Wiesz, jaki jest Marek.
– Poradzi sobie. Mamo, słuchaj,
damy ci znać, kiedy coś będzie wiadomo.
– Nie. Przyjedź do mnie –
rozkazała Jolanta tonem, który Daga doskonale znała i który nie dopuszczał
możliwości sprzeciwu.
– Teraz?
– Teraz. Muszę ci coś powiedzieć.
– O Aldonie?
– Tak.
Aj, narobiłaś mi apetytu! Ładnie to tak? 😉 Pisz resztę!
OdpowiedzUsuńbrzmi fenomenalnie :)
OdpowiedzUsuńczekam na ciąg dalszy i mam nadzieję, że jednak nie wyjdzie z tego bubel, w każdym razie nie zapowiada się
Świetnie się to czyta. Poproszę całość. :-)
OdpowiedzUsuńBrzmi ciekawie...
OdpowiedzUsuń