Po dokładnie rocznej przerwie ze względu na pandemię, czerwcowa wyprawa do Piwnicznej niesamowicie podsyciła mój apetyt na wycieczki górskie i bardzo chciałabym móc się teraz zameldować z jakichś Tatr (choć tam podobno dzikie tłumy wakacyjne) czy innych Bieszczadów, ale niestety z przyczyn rodzinnych jestem uziemiona w Lublinie do końca września. Nadal pracuję nad tym, żeby dokończyć drugi zbiór opowiadań piekielnych (może lepiej byłoby powiedzieć "dziejących się w zaświatach", bo tym razem tak jakoś wyszło, że fabuły rzadko zahaczają o piekło), ale z racji wrodzonego perfekcjonizmu ciągle coś się z tym kończeniem komplikuje. Pierwotny zestaw tekstów był inny, wyrzuciłam z niego już dwa gotowe opowiadania (jedno opublikowane online sto lat temu, drugie premierowe - to o dzieciach rosnących w bluszczu, którego fragment umieściłam na blogu kilka miesięcy temu), bo mi przestały pasować do koncepcji, a wczoraj podjęłam trudną decyzję, żeby wyrzucić trzecie z tego samego powodu: nie zgrywa się dobrze settingiem, fabułą i atmosferą z pozostałymi. Chodzi o krótkie premierowe opowiadanko o Bojkach i morowicy, którego fragment też tu wrzucałam swego czasu. Na pewno nie pozwolę mu długo leżeć w szufladzie, gdzieś się ukaże prędzej czy później.
Domknęliśmy wrześniowy numer "Nowej Fantastyki", przedwczoraj pofrunął do drukarni. Z ważnych rzeczy mam teraz na głowie ekstrapilne tłumaczonko (literackie, na angielski), więc w biegu podrzucam tylko fragment tekstu, który może znajdzie się w zbiorku piekielnym bis, a może nie - wobec dynamicznych zmian koncepcji nic jeszcze nie jest pewne.
Tkaczki
Mieszkamy w pałacyku, lecz oknach naszych komnat
są kraty. Nigdy nie wychodzimy na dwór,
możemy jedynie wyglądać na zewnątrz, zastanawiając się w nieskończoność,
gdzie leży to miejsce i skąd się tu wzięłyśmy.
Wokół budowli rozciąga się ogród. Idealnie
zadbany, lecz sprawiający dość przygnębiające wrażenie. Posadzone tam krzewy
zostały przystrzyżone w kształt kul i stożków. Tylko cyprysy rosną strzeliste i
smukłe, nietknięte nożycami ogrodnika. Wzdłuż wysypanych żwirem ścieżek
posadzono bukszpanowe żywopłoty, a na klombach kwitną hiacynty, bratki oraz róże.
Pośrodku ogrodu znajduje się placyk, na którym
umieszczono pozieleniały od śniedzi zegar słoneczny i fontannę w kształcie
marmurowego smoka. Z jego paszczy tryska woda, lejąc się z pluskiem do
obszernej misy, w której pływają nenufary.
Tęsknie wyglądamy przez okratowane okna, marząc
o tym, by choć raz pozwolono nam się przejść po ogrodzie. Naszym całym światem
są prosto, choć wygodnie urządzone komnaty sypialne, pracownia, jadalnia,
łazienka i korytarz zakończony potężnymi, okutymi drzwiami, które zawsze
pozostają zamknięte na klucz.
Nie wiem, ile nas tu jest. Wiele razy
próbowałam liczyć sylwetki przy krosnach, łóżka w sypialniach, krzesła w
jadalni. Za każdym razem wychodziły mi inne liczby, aż w końcu dałam za
wygraną.
Wszystkie jesteśmy stosunkowo młode, żadna nie
wygląda na więcej niż trzydzieści lat. Nosimy czarne uniformy. Czarne proste
sukienki do pół łydki, czarne rozpinane sweterki, czarne pończochy, czarne
buty. Upinamy włosy czarnymi spinkami. Można by rzec, że trwamy w żałobie, nie
wiedząc, kogo ma ona upamiętniać.
W przestronnej, jasnej pracowni tkamy i
wyszywamy od rana do wieczora. Nadzorują nas dwie starsze kobiety, Ghislaine i
Britta. To one rysują na arkuszach papieru wzory, które następnie odtwarzamy na
tkaninie za pomocą różnokolorowych nici. Zamiast sweterków noszą żakiety, są
chłodno uprzejme, lecz sprawiają wrażenie wyniosłych. Interesuje je głównie to,
czy owoce naszej pracy wyglądają
wystarczająco okazale, czy kolory się nie gryzą i czy nikt nie marnuje czasu na
plotki.
Spod naszych rąk wychodzą wielobarwne arrasy i
haftowane płótna godne królewskich komnat, pokryte wizerunkami bóstw i bestii.
Po ukończeniu składa się je i w nocy zostają zabrane, lecz nie wiemy, przez
kogo i dokąd. Niekończący się kurs praktyczny rękodzieła, luksusowy ośrodek
terapii pracą, dziwaczny reality show? Żadna z nas nie zna odpowiedzi. Prawdę
mówiąc, wszystkie domyślamy się, że prawda musi być zupełnie inna, ale boimy
się dociekać, jaka. Żadna z nas nie pamięta, jak się tu znalazła; przeszłość
przypomina rozmytą plamę, okno tak brudne, że nie sposób nic dostrzec przez
szyby. Ilekroć moje palce zręcznie wyszywają na jedwabiu kolejnego lwa,
kolejnego skrzydlatego węża, kolejną harpię, zastanawiam się, kiedy i gdzie
przyswoiłam sobie tę umiejętność. Drobna, żwawa Stephanie, która chętnie nuci
przy pracy francuskie piosenki, twierdzi, że tkaczkami i hafciarkami stałyśmy
się dopiero po przybyciu tutaj, ale nie chce wyjaśnić, czemu tak sądzi.
Na stołach w jadalni trzy razy dziennie pojawia
się jedzenie na fajansowej zastawie. Potrawy są ciepłe i smaczne, chleb zawsze
świeży, podobnie jak masło. Na deser często dostajemy ciasto albo świeże owoce.
Posiłki spożywamy w ciszy. Nie dlatego, że zakazano nam rozmawiać, po prostu
brakuje tematów do rozmów. Dlatego padają jedynie zwięzłe, uprzejme zdania:
"Poproszę śledzie", "Czy ktoś chce dokładkę kartofli",
"W tej sałatce jest trochę za dużo majonezu".
Wieczorami myjemy się w łazience urządzonej jak
w ośrodku wczasowym albo internacie, nieco staromodnej, lecz nienagannie
czystej. W szafkach stoją tam kosmetyki w jednolicie białych lub przezroczystych
buteleczkach, flakonach i pudełkach bez logo producenta. Mydło i szampon mają
hiacyntowy zapach, nie wszystkim to odpowiada, ale można się przyzwyczaić.
Po kąpieli bez pośpiechu rozczesujemy mokre
włosy, wcieramy balsam w ciała. Kładąc się na wygodnych łóżkach z
białą pościelą, uprzejmie życzymy sobie nawzajem dobrej nocy. Później zasypiamy
i czasem śnimy o świecie, który pozostawiłyśmy za sobą. O lasach, górach i
miastach, ogrodach, sklepach i biurach, skromnych mieszkankach i pięknych willach.
O mężczyznach, których tutaj nie ma. Czasem te sny budzą w nas rozpaczliwą
tęsknotę, bolesne pragnienie zmiany; wtedy budzimy się w środku nocy zapłakane
i mamy ochotę gołymi rękami szarpać kraty, które nas tu więżą. Lecz rano
wszystko powraca do normy. Wszystkie mamy przytłaczającą świadomość, że bunt
nie ma sensu, skoro ucieczka nie wchodzi w grę.
Nie dochodzi między nami do kłótni, czy choćby
sprzeczek o takie drobiazgi jak zgubiona szpulka nici albo zepsute nożyczki.
Prawdę mówiąc odnoszę wrażenie, że nasza spokojna, na dłuższą metę nieznośnie
nudna egzystencja, na dłuższą metę zabija emocje, czyni nas równie obojętnymi
na radość co na gniew. Milczące, poważne, skupione na pracy, jesteśmy czarno
odzianymi duchami pałacyku, zjawami pokutującymi w jego komnatach.
Trochę smutne....Ale ładny kawałek.
OdpowiedzUsuńChomik
Na forum Fahrenheita napisałam kiedyś w ramach warsztatów miniaturę, w której bohater w ramach czyśćca zrywa winogrona na plantacji i też nie bardzo wie, skąd tam się wziął i co robi...
OdpowiedzUsuńAchika
Chyba pamiętam tę miniaturę! Była czytana na sekcji literackiej, prawda?
UsuńByła.
UsuńA czyściec hafciarek przypomina mi piekło tkaczek z innego Twojego opowiadania (jedne tkały, drugie od razu cięły na szmaty, i tak bez końca).
I też miał podejrzenia, że to dziwny ośrodek terapeutyczny :-)
OdpowiedzUsuńA.