2021-11-26

Znów fragmencik czegoś

 

Aaa, panika - deadline już bardzo blisko, a drugi zbiorek piekielny NADAL niedokończony!!!! I coraz bardziej wydłuża się lista rzeczy, którymi będę musiała się pilnie zająć, kiedy wreszcie się z nim uporam! 

Tymczasem łapcie początek opowiadania napisanego w pierwszej połowie listopada. Bardzo rzadko zdarza mi się stworzyć coś nawiązującego do aktualnej sytuacji politycznej, ale tym razem pod wpływem silnych emocji tekst zasadniczo "napisał się sam". Oczywiście znajdziecie go w zbiorze. Nosi roboczy tytuł "Pogranicznicy".


* * *

Blade, zamglone niebo nad wzgórzami porośniętymi ciemnym lasem codziennie wyglądało tak samo. Nigdy ani skrawka błękitu. Żeby ujrzeć błękit, trzeba było wybrać się do Złotego, Rubinowego lub Szafirowego Miasta. Albo wrócić na Ziemię. Mało kto decydował się na to ostatnie.

Wiktor Kłyczko po raz ostatni zaciągnął się dymem i rozgniótł butem niedopałek. Dostarczane ze świata żywych papierosy nabierały po tej stronie kwiatowego posmaku, który kojarzył się z herbatą jaśminową. Niby nic takiego, ale Wiktor nie znosił jaśminowej herbaty. Budziła złe wspomnienia.

Na trakcie pojawiła się furgonetka straży granicznej. Z warkotem silnika wjechała na wzgórze i zahamowała. Siedzący za kółkiem Sven wychylił się przez okno i pomachał.

– Chwała Najwyższemu – rzucił Wiktor podchodząc. – A gdzie Warakomski?

– Podał się wczoraj do dymisji – odparł Sven.

– Niedobrze.

– Ano.

Wiktor mruknął coś nieokreślonego, wsiadając. Miał ochotę zakląć, ale na służbie było to zabronione. Zawsze istniało ryzyko, że akurat szpieguje ich jakiś niewidzialny anioł pomniejszej rangi. Góra zwracała baczną uwagę na to, co porabiają funkcjonariusze zrekrutowani spomiędzy śmiertelników. Za przeklinanie groziło upomnienie, za recydywę nagana, a po naganie papierosy na pewien czas traciły wszelki urok, bo pseudociało ulegało częściowemu odcieleśnieniu: przestawało odczuwać zapachy, smaki i faktury. Pojawiały się za to flashbacki z okresu bezpośrednio po śmierci – leżenie w chłodni, mycie i ubieranie zwłok do trumny, uroczystości pogrzebowe lub poprzedzające kremację – mimo że przecież martwy mózg nie miał prawa zapamiętać takich rzeczy.

Furgonetka ruszyła, kolebiąc się na kamienistej drodze.

– Podjedziemy jeszcze na rozstaje – powiedział siedzący obok kierowcy młody, na oko dwudziestoletni funkcjonariusz. Wiktor go nie znał. – Zgarniemy tego, no… Owca.

Szczerą, słowiańską, lekko pucołowatą twarz młodego przecinała blizna biegnąca od lewego policzka przez brew i czoło aż do linii włosów. Naszywka na mundurze głosiła: Jakub Chwaja.

– Kuba jest nowy – wyjaśnił Sven. – Pierwszy dzień w robocie.

– Skąd jesteś, Kuba? – zapytał Wiktor.

Obowiązywała niepisana zasada, żeby przyjaźnie traktować nowych. Służba na pograniczu i tak nie była łatwa, zwłaszcza ostatnimi czasy.

– Z Warszawy.

– Ładne miasto.

– Mhm.

Sven próbował podtrzymać konwersację, opowiadając o tym, że co prawda w Warszawie nigdy nie był, ale kiedyś spotykał się z Polką i „Madżia” raz go namówiła na urlopowy wypad do Sopotu, gdzie pogoda w lipcu okazała się brzydsza niż w Sztokholmie. Jednak rozmowa jakoś się nie kleiła. W końcu zamilkli.

Wiktor zauważył, że po niebie kołują dwaj jeźdźcy na skrzydlatych bestiach. Odkąd sytuacja na granicy się pogorszyła, przybyło latających patroli.

Gdy ujechali około kilometra krętą drogą, furgonetka zahamowała. Owiec – tak naprawdę Ovis, ale tylko aniołowie używali jego prawdziwego imienia – rzeczywiście czekał na rozstajach, przed drogowskazem, na którym widniały dwie strzałki: jedna oznaczona czerwonym płomieniem, druga złotym okiem wpisanym w błękitny trójkąt. Sto kilogramów brzydkiego cielska wciśniętego w ciemne moro: długie, pokraczne kończyny i łysy łeb o zwisających uszach, ni to owczy, ni psi. Blada skóra Owca emanowała ledwie widoczną poświatą. Wiktor nie wiedział, jakim cudem Górze służą stwory wyglądające jak abominacje z piekieł. Próbował kiedyś podpytać o to kolegów z dłuższym stażem, ale oni też nie wiedzieli.

– Jedziemy do lasu – oznajmił Owiec niskim, bulgotliwym głosem. – Chłopcy Bohmana namierzyli tam grupę. Pięcioro potępionych. Między osadą Lipy a drutami.


1 komentarz:

  1. No i ładnie to tak? Klika linijek na jeden ząb i co? A apetyt rośnie...

    OdpowiedzUsuń