Aaa, panika - deadline już bardzo blisko, a drugi zbiorek piekielny NADAL niedokończony!!!! I coraz bardziej wydłuża się lista rzeczy, którymi będę musiała się pilnie zająć, kiedy wreszcie się z nim uporam!
Tymczasem łapcie początek opowiadania napisanego w pierwszej połowie listopada. Bardzo rzadko zdarza mi się stworzyć coś nawiązującego do aktualnej sytuacji politycznej, ale tym razem pod wpływem silnych emocji tekst zasadniczo "napisał się sam". Oczywiście znajdziecie go w zbiorze. Nosi roboczy tytuł "Pogranicznicy".
* * *
Blade, zamglone niebo nad wzgórzami
porośniętymi ciemnym lasem codziennie wyglądało tak samo. Nigdy ani skrawka
błękitu. Żeby ujrzeć błękit, trzeba było wybrać się do Złotego, Rubinowego lub
Szafirowego Miasta. Albo wrócić na Ziemię. Mało kto decydował się na to
ostatnie.
Wiktor Kłyczko po raz ostatni zaciągnął
się dymem i rozgniótł butem niedopałek. Dostarczane ze świata żywych papierosy
nabierały po tej stronie kwiatowego posmaku, który kojarzył się z herbatą
jaśminową. Niby nic takiego, ale Wiktor nie znosił jaśminowej herbaty. Budziła
złe wspomnienia.
Na trakcie pojawiła się furgonetka straży
granicznej. Z warkotem silnika wjechała na wzgórze i zahamowała. Siedzący za
kółkiem Sven wychylił się przez okno i pomachał.
– Chwała Najwyższemu – rzucił Wiktor
podchodząc. – A gdzie Warakomski?
– Podał się wczoraj do dymisji – odparł Sven.
– Niedobrze.
– Ano.
Wiktor mruknął coś nieokreślonego,
wsiadając. Miał ochotę zakląć, ale na służbie było to zabronione. Zawsze
istniało ryzyko, że akurat szpieguje ich jakiś niewidzialny anioł pomniejszej
rangi. Góra zwracała baczną uwagę na to, co porabiają funkcjonariusze zrekrutowani
spomiędzy śmiertelników. Za przeklinanie groziło upomnienie, za recydywę
nagana, a po naganie papierosy na pewien czas traciły wszelki urok, bo
pseudociało ulegało częściowemu odcieleśnieniu: przestawało odczuwać zapachy,
smaki i faktury. Pojawiały się za to flashbacki z okresu bezpośrednio po
śmierci – leżenie w chłodni, mycie i ubieranie zwłok do trumny, uroczystości
pogrzebowe lub poprzedzające kremację – mimo że przecież martwy mózg nie miał
prawa zapamiętać takich rzeczy.
Furgonetka ruszyła, kolebiąc się na
kamienistej drodze.
– Podjedziemy jeszcze na rozstaje –
powiedział siedzący obok kierowcy młody, na oko dwudziestoletni funkcjonariusz.
Wiktor go nie znał. – Zgarniemy tego, no… Owca.
Szczerą, słowiańską, lekko pucołowatą
twarz młodego przecinała blizna biegnąca od lewego policzka przez brew i czoło
aż do linii włosów. Naszywka na mundurze głosiła: Jakub Chwaja.
– Kuba jest nowy – wyjaśnił Sven. – Pierwszy
dzień w robocie.
– Skąd jesteś, Kuba? – zapytał Wiktor.
Obowiązywała niepisana zasada, żeby
przyjaźnie traktować nowych. Służba na pograniczu i tak nie była łatwa, zwłaszcza
ostatnimi czasy.
– Z Warszawy.
– Ładne miasto.
– Mhm.
Sven próbował podtrzymać konwersację,
opowiadając o tym, że co prawda w Warszawie nigdy nie był, ale kiedyś spotykał
się z Polką i „Madżia” raz go namówiła na urlopowy wypad do Sopotu, gdzie
pogoda w lipcu okazała się brzydsza niż w Sztokholmie. Jednak rozmowa jakoś się
nie kleiła. W końcu zamilkli.
Wiktor zauważył, że po niebie kołują dwaj
jeźdźcy na skrzydlatych bestiach. Odkąd sytuacja na granicy się pogorszyła,
przybyło latających patroli.
Gdy ujechali około kilometra krętą drogą,
furgonetka zahamowała. Owiec – tak naprawdę Ovis, ale tylko aniołowie używali
jego prawdziwego imienia – rzeczywiście czekał na rozstajach, przed
drogowskazem, na którym widniały dwie strzałki: jedna oznaczona czerwonym
płomieniem, druga złotym okiem wpisanym w błękitny trójkąt. Sto kilogramów
brzydkiego cielska wciśniętego w ciemne moro: długie, pokraczne kończyny i łysy
łeb o zwisających uszach, ni to owczy, ni psi. Blada skóra Owca emanowała
ledwie widoczną poświatą. Wiktor nie wiedział, jakim cudem Górze służą stwory
wyglądające jak abominacje z piekieł. Próbował kiedyś podpytać o to kolegów z
dłuższym stażem, ale oni też nie wiedzieli.
– Jedziemy do lasu – oznajmił Owiec
niskim, bulgotliwym głosem. – Chłopcy Bohmana namierzyli tam grupę. Pięcioro potępionych.
Między osadą Lipy a drutami.
No i ładnie to tak? Klika linijek na jeden ząb i co? A apetyt rośnie...
OdpowiedzUsuń