Kochani! W telegraficznym skrócie - czasy są złe, a perspektywy niepokojące, ale życie toczy się dalej i obok całego dramatu wojny, który media od trzech tygodni serwują nam 24/7 w formie relacji, zdjęć, reportaży, analiz i rozmów z ekspertami, przez cały czas mamy swoją normalność, w tym planowane od miesięcy imprezy kulturalne, które odbywają się zgodnie z planem. W najbliższą niedzielę - 20 marca - wybieram się na wiosenną edycję Warszawskich Targów Fantastyki (miejsce: Dom Towarowy Bracia Jabłkowscy, impreza zaczyna się w sobotę). Swoje spotkanie autorskie mam o 13:00, ale planuję przyjechać do Wawy porannym pociągiem, a wyjechać wczesnym wieczorem, więc będę się kręcić po terenie WTF-ów pewnie przez większość dnia. Liczę, że uda mi się spotkać z kilkoma znajomymi osobami i podpisać kilka książek.
Gdybyście potrzebowali więcej informacji na temat samej imprezy, zajrzyjcie na oficjalną stronę Warszawskich Targów Fantastyki - znajdziecie tam informacje o cenach biletów, zasadach akredytacji, mapkę, plan budynku itp. Poniżej harmonogram spotkań autorskich:
Mam też drugie ogłoszenie - literackie. Ci, którzy bywają na Facebooku, pewnie już wiedzą, że Wydawnictwo IX we współpracy z liczną grupą autorów, poetów i redaktorów szykuje dużą e-bookową antologię charytatywną zatytułowaną 24.02.2022, poświęconą w całości tematowi wojny w Ukrainie. Wśród zaproszonych autorów znaleźli się m.in. Łukasz Orbitowski, Radek Rak, Michał Cetnarowski, Magdalena Salik i Jakub Bielawski. Wstęp do zbioru napisał Wojciech Gunia. Cały dochód z antologii zostanie przeznaczony na wsparcie organizacji humanitarnej "Proliska" pomagającej cywilom na obszarach dotkniętych działaniami wojennymi.
I żeby uprzedzić ewentualne głosy krytyczne (bo już widziałam na Facebooku, że takowe się pojawiają). Słuchajcie - jest mnóstwo działań, w które można się zaangażować w ramach wspierania Ukrainy: od wolontariatu w różnych miejscach (kierowcy proponujący bezpłatny transport z przejść granicznych, pomoc w punktach recepcyjnych i informacyjnych oraz na dworcach, sortowanie darów w magazynach, telefoniczne udzielanie informacji...), poprzez oferowanie noclegów uchodźcom, po kupowanie darów na zbiórki, wystawianie fantów na bazarki pomocowe i wpłacanie twardej gotówki organizacjom, które pomagają uchodźcom (nasze lubelskie stowarzyszenie Homo Faber robi mnóstwo dobrej roboty w tym temacie i nieustająco poleca się uwadze) oraz nagłaśnianie akcji pomocowych w mediach społecznościowych. Jasne, napisanie opowiadania do charytatywnej antologii to drobny gest i zawiera ten odrobinę - nazwijmy to - mało szlachetny element, że przy okazji promujemy własne nazwisko. Ale skoro to kolejny sposób, żeby dorzucić swoją małą cegiełkę do ogromnej Sprawy, to czemu nie? Sądzę, że 90%, jeśli nie 95% autorów robi też równolegle inne rzeczy - na miarę swoich sił i możliwości finansowych.
No, tak czy inaczej - zarówno temat, jak i inicjatywa bardzo do mnie przemawiały, więc napisałam opowiadanie pt. "List do przyjaciółki", wysłałam je na otwarty nabór, zostało przyjęte i właśnie kończymy z redaktorem uzgadniać poprawki. Poniżej fragment ze środka, i mam nadzieję, że już niedługo będziecie mogli przeczytać całość!
"Czwartego dnia wojny, kiedy Zachód po
wielu błaganiach objął sankcjami rosyjski bank centralny, a nasza armia odparła
pierwszy atak na Charków, w jeden z bloków na moim osiedlu trafiła rakieta. Gdy
wracaliśmy z metra, cały chodnik był zasypany gruzem, a Jana i Sasza koniecznie
chcieli popatrzeć, jak strażacy gaszą pożar. Nakrzyczałam na nich, bo nie
mogłam się pozbyć strachu, że za sekundę kolejny pocisk trafi prosto w nas. Postanowiłam,
że zabierzemy z kuchni trochę jedzenia i wrócimy na stację, ale chwilę później
na klatce schodowej zagadnął mnie sąsiad z góry, pan Kostenko. Powiedział, że właśnie
pakują się z żoną, żeby jechać do Lwowa, mają duży samochód, i czy chcemy
zabrać się z nimi? Nie zastanawiałam się ani minuty. Pobiegłam do mieszkania, wyciągnęłam
z szafy torbę, plecaki i godzinę później byliśmy gotowi do drogi.
Nie wiem, co we mnie wtedy wstąpiło, może
duch Ołeksija. Musiałam naprawdę działać jak w transie, żeby się spakować i opuścić
mieszkanie, wiedząc, że wszystko, co zostawiliśmy w środku, przypuszczalnie przepadnie.
Zawsze byłam przywiązana do przedmiotów. Ołeksij się z tego śmiał – on mógłby
iść przez życie z jednym plecakiem. Mnie do dzisiaj boli, że musiałam zostawić
książki, albumy ze zdjęciami (spakowałam jeden), pamiątki z wyjazdów,
przedwojenny serwis po babci i całą szafę perełek ciuchowych wyszperanych na
Vinted. Zabrałam dokumenty, świadectwa szkolne dzieci, trochę złotej biżuterii,
medal przyznany Ołeksijowi pośmiertnie za służbę w Donbasie, laptop, najpotrzebniejsze
ubrania, kosmetyczkę i kilka saszetek karmy dla kota. (Marik miał już traumę po
dwóch nocach spędzonych na stacji metra, więc zadekował się za kanapą. Zanim
wywlekłyśmy go stamtąd z Janą i załadowałyśmy z powrotem do transporterka, podrapał
nas do krwi. Zastanawiałam się, czy go nie zostawić u sąsiadki z dołu, ale
dzieci by mi tego nie wybaczyły i miałyby rację.)
Wyjechaliśmy jakoś tuż przed jedenastą. Sąsiad
dla bezpieczeństwa kluczył bocznymi drogami, więc jazda trwała znacznie dłużej
niż normalnie. Kilka razy mijaliśmy wojskowe pojazdy z niebiesko-żółtymi
oznaczeniami. Marik darł się w transporterze, Sasza marudził, Jana próbowała go
uspokajać, ja robiłam wszystko, żeby nie okazywać paniki, od której żołądek
zaciskał mi się w supeł. Gdy dojechaliśmy do Lwowa, pożegnałam się z państwem
Kostenko, oddałam im pieniądze za benzynę (nie chcieli, ale nalegałam) i
życzyliśmy sobie wszystkiego dobrego, a Putinowi wszystkiego złego. Później nie
miałam już od nich żadnych wieści.
Przenocowaliśmy u mojej ciotki
(proponowała, żebyśmy zostali dłużej, ale nie chciałam robić kłopotu, bo lada
dzień miała zjechać do niej rodzina z Charkowa), a nazajutrz ruszyliśmy busem
do Hrebennego. Na trasie był już taki korek, że dwadzieścia kilometrów przed
granicą kierowca kazał wszystkim wysiąść i iść dalej piechotą. Przewiesiłam
torbę przez ramię, wzięłam w jedną rękę transporterek, drugą złapałam Saszkę, a
Jana trzymała się tuż obok. Szliśmy wzdłuż sznura samochodów, po jednej i
drugiej stronie rozciągały się przyprószone śniegiem pola. Po czterech
kilometrach zatrzymałam się, żeby wyrzucić z torby i plecaka część rzeczy. Moje
zapasowe dżinsy, nasze piżamy oraz kosmetyczka wylądowały w rowie. Potem Sasza
zaczął płakać, więc oddałam Janie transporter i wzięłam małego na ręce. Sama
byłam już na granicy płaczu. Na szczęście jakaś kobieta zauważyła, że tracę
siły, wzięła ode mnie Saszę i zaproponowała, żebyśmy go niosły na zmianę. Idąc,
rozmawiałyśmy, ale nie za wiele, bo byłyśmy przemarznięte i piekielnie
zmęczone. Wiem tylko, że nazywała się Tetiana, pochodziła z Buczy i planowała
jechać do Gdańska, bo miała tam przyjaciół.
Bałam się, że nie dojdziemy do tego
Hrebennego, ale jakoś udało nam się dotrzeć na koniec kolejki pieszych, która
przesuwała się w ślimaczym tempie. Przez granicę ostatecznie przeszliśmy dopiero
nad ranem. Po drugiej stronie już od ośmiu godzin czekał Piotr, polski narzeczony
mojej kuzynki – przyjechał samochodem, żeby nas zabrać do Lublina. Miał jedno
wolne miejsce w aucie, więc zgodził się zabrać też Tetianę i podrzucić ją na
lubelski dworzec autobusowy. Kawałek za przejściem granicznym ludzie grzali się
przy ogniskach, w namiotach oferowano pomoc medyczną i prowiant. Serwowano ciepłą
zupę z kuchni polowej, ale byliśmy zbyt zmęczeni, żeby jeść. Od wolontariuszy
dostałam gorącą kawę i batoniki dla naszej trójki, a Sasza maskotkę."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz