Mniej więcej od roku - powoli i z wahaniem, jak to ja - inkubuję w głowie i notatkach nowe uniwersum. W kwietniowym numerze "Nowej Fantastyki" możecie przeczytać pierwsze osadzone w nim opowiadanie - "Najpierw zabrzmi cytara". Urban fantasy: współczesność, centrum Warszawy i nadprzyrodzone diabelstwo czające się po drugiej stronie rzeczywistości kontra grupa muzyków. (Serdecznie dziękuję nieocenionej Alicji Janusz za porady merytoryczne w kwestii muzyki renesansowej!)
Tymczasem poniżej krótki fragment opowiadania "Najpierw zabrzmi cytara".
1.
Pierwsze ostrzeżenie można by łatwo
przeoczyć, ale Albert jest Czuwającym; co więcej, pełni tę funkcję już od
dwudziestu siedmiu lat. Codziennie rano recytuje listę znaków ostrzegawczych, pijąc
w kuchni kawę i patrząc przez okno na pusty o tej porze skwerek przed blokiem.
Znaków jest łącznie dwadzieścia jeden, z
czego dziewięć określa się mianem niespecyficznych, a dwanaście występuje w
kombinacjach pozwalających precyzyjnie określić, jakie zagrożenie tym razem
próbuje przybyć z Krainy. Wyrecytowanie całej listy, z wymienieniem wszystkich
kombinacji, zajmuje Albertowi każdorazowo prawie pół godziny. Zapewne nie
wszyscy Czuwający są równie sumienni, zwłaszcza w obecnych czasach, ale on
zawsze poważnie traktował swoje powinności.
Codziennie karmi też koty i gołębie, które
wspomagają go w wypatrywaniu znaków. W blisko dwumilionowym mieście, takim jak
Warszawa, powinno mieszkać co najmniej czworo Czuwających, ale nie jest to
popularna specjalność w Konfraterni. Po tym, jak stary Ryszard Kosenda zmarł na
zawał, a młody idealista Rafał Feldman zginął wraz z córką w wypadku, Albert
został sam i już od ponad roku nie może się doczekać wsparcia.
Tak jak istnieją obszary szczególnie
podatne na trzęsienia ziemi, bo leżą na styku płyt tektonicznych, są też
miejsca, gdzie bariera oddzielająca Krainę od materialnego świata jest
wyjątkowo cienka. Należy do nich Warszawa, a Albert czuwa – czy raczej Czuwa – nad
bezpieczeństwem mieszkańców stolicy. Mieszka na piątym piętrze bloku na
Służewcu: skromny, niepozorny okularnik, oficjalnie pracownik fundacji imienia
Melchiora Bendy, która tak naprawdę jest jedną z wielu organizacji prowadzonych
przez Konfraternię Światła.
Owszem, magia istnieje, choć nie wygląda
tak, jak w książkach i grach komputerowych. Owszem, czarodzieje istnieją,
aczkolwiek nie noszą różdżek (sprawdzić, czy nie młody nawiedzony Dieter Fuchs
z Norymbergi, którego Albert serdecznie nie cierpi).
Nawet tu, w Warszawie, gdzie granica
pomiędzy ziemską rzeczywistością a Krainą jest tak cienka, że wrażliwe osoby
potrafią wyczuć bliskość pustkowia-które-myśli i żar czarnego słońca, usłyszeć
nieustające szeptanie nieba-które-mówi, podobne do buczenia linii wysokiego
napięcia – potworom bytującym po tamtej stronie nieczęsto udaje się przedostać
do świata żywych. Władczyni Krainy, zwana po prostu Królową, pilnuje, by zdarzało
się to jak najrzadziej. Nie jest jednakże wszechwiedząca ani wszechmocna, a Jej
słudzy tym bardziej – nawet niestrudzony, przerażający Upiór, który bez ustanku
patroluje rubieże Krainy.
Właśnie dlatego Albert całymi dniami
wędruje po mieście, wypatrując znaków, rozmawiając z gołębiami i kotami.
Ostatnie wdarcie się potwora do miasta wydarzyło się przed trzydziestoma czterema
laty i przeszło do historii jako tragiczny wybuch gazu w Rotundzie PKO. Pewne
zjawiska oficjalnie nie istnieją i opinia publiczna nie może się o nich
dowiedzieć, zupełnie jak w cyklu o Harrym Potterze.
Albert ma pięćdziesiąt sześć lat, ale jest
zdrowy, stosunkowo sprawny fizycznie, a przede wszystkim ma dobry wzrok. Mimo
to kiedy dwunastego kwietnia rano o siódmej trzynaście wysiada z autobusu na
Marszałkowskiej i patrząc w kierunku hotelu Novotel spostrzega przed sobą jeden
z dziewięciu niespecyficznych znaków ostrzegawczych, w pierwszej chwili nie
wierzy własnym oczom.
Na chodniku i jezdni, na przestrzeni
jakichś dwudziestu metrów kwadratowych rozsypane są martwe i dogorywające
skrzydlate stworzenia: motyle z Krainy, które przeniknęły przez granicę światów
tylko po to, żeby po ziemskiej stronie natychmiast postradać swe kruche
nie-życie. Rozpadają się w oczach, ich tkanki podlegają błyskawicznej lizie,
pozostawiając na chodniku i asfalcie czarne, wilgotne plamy. Tymczasem ludzie
przechodzą obok jakby nigdy nic, myśląc – no właśnie, co? Że to tropikalne
kwiaty, które wysypały się z przejeżdżającego samochodu dostawczego?
Albert wyjmuje telefon i robi kilka zdjęć,
po czym wysyła je do Anny Feldman zwanej Balladyną. Balladyna, siostra zmarłego
tragicznie Rafała, była kiedyś aktorką teatralną, a obecnie prowadzi sklep ze
zdrową żywnością i naturalnymi kosmetykami. Oficjalnie. W rzeczywistości
również pracuje dla Konfraterni Światła, tylko o szczebel wyżej od Alberta, może
nawet o dwa szczeble.
Była też kiedyś – przez nieco ponad trzy
lata – jego żoną. Błąd jak cholera, bolesny dla obu stron. Na szczęście udało
im się kulturalnie rozstać bez orzekania o winie i pozostać później w
relatywnie dobrych relacjach – tu przeważyła obopólna lojalność względem
Konfraterni.
Jest siódma dwadzieścia jeden i zaczyna
kropić deszcz. Albert przystaje pod daszkiem przy wejściu do najbliższego
budynku i patrzy, jak ostatnie motyle truchełka rozpływają się w czarną ciecz.
Czeka, aż Balladyna odpisze.
Oj, wędrówka do Empika staje się koniecznością. Ładnie to tak kusić kilkoma zdaniami? Zapamiętam to sobie 😉😉😉
OdpowiedzUsuńŁadny kawałek, ma klimat. Chomik
OdpowiedzUsuń