2001
Autobus do Sanoka pełzł krętą szosą. Za
oknem przesuwały się pola, chałupy, łąki ze snopkami siana. Ewa
Zarębska-Łuszczak wyjęła kanapkę, ale schowała ją z powrotem. Tak naprawdę przede
wszystkim chciało jej się palić. Nałóg bezlitośnie upominał się o swoje, żadne
cholerne plastry nikotynowe ani e-papierosy nie mogły zastąpić uczciwego dymka.
Zerknęła na zegarek. Jeszcze trzy
kwadranse jazdy, może trochę więcej. Potem godzina czekania w Sanoku na bus do
Komańczy. Dziwnie się czuła, wracając tam po trzydziestu paru latach.
Wyciągnęła z bocznej kieszeni plecaka
lekko sfatygowaną pocztówkę, żeby po raz kolejny przeczytać wiadomość wypisaną czarnym
atramentem.
„Droga
Ewo! Jeśli nadal chcesz wybrać się na nostalgiczną wycieczkę do Jeziorek
Duszatyńskich, zrób to jak najszybciej, jeszcze w czerwcu. A.”
Aristo miał ładny, zdecydowany, lekko
fantazyjny charakter pisma, a zdjęcie na pocztówce przedstawiało cerkiew w
Komańczy wraz z fragmentem cmentarza. Jakże adekwatnie.
Dziecko w Ewinym brzuchu, całe z lepkiej,
zachłannej ciemności, poruszyło się niecierpliwie. Ból drapnął tępym pazurem,
ale szybko przycichł. Leki przepisane przez onkologa na szczęście działały.
Póki co.
1996
Kiedy Damian, jej syn z pierwszego
małżeństwa, powiesił się na kracie w piwnicy miesiąc przed dwudziestymi piątymi
urodzinami, Ewa nie płakała na pogrzebie.
Ubrana w starą czarną garsonkę marzła, bo
nie pomyślała o zabraniu z domu płaszcza, a dzień był wietrzny, zaskakująco
zimny jak na czerwiec. Przyjmowała kondolencje od krewnych i znajomych, próbując
ignorować obrazy, którymi katowała ją pamięć. Damianek jeżdżący po podwórku na
trzykołowym rowerku, bawiący się na trzepaku, jedzący lody w parku, klejący z
tatą latawce, kiedy Stach akurat nie był w ciągu alkoholowym i przypominał
sobie, że ma synka – wbrew pozorom czasem się to zdarzało. Milczący na pogrzebie
ze spuszczoną głową. A potem, nie wiadomo kiedy, z tego małego Damianka wyrósł
wysoki, ponury chłopak z pryszczami na policzkach, który prawie się nie odzywał
do matki, skończył technikum budowlane i zachorował na schizofrenię jak ojciec.
Spędził dwa lata w szpitalu w Abramowicach, zanim wypisali go stamtąd cięższego
o prawie trzydzieści kilo, z tikami i blizną na czole po tym, jak rzekomo
uderzył się o parapet. I znów zamieszkał z matką w mieszkaniu, które Ewa
odziedziczyła po drugim mężu. Zajął małą sypialnię, gdzie nadal stały jego
książki z czasów szkolnych, a na ścianie wisiały pożółkłe plakaty filmowe,
które jakoś niedługo po maturze wyszperał w antykwariacie czy na targowisku –
miał wtedy fazę na pasjonowanie się kinem. Krótko, bo potem przyszła choroba i
zabrała wszystko. Zainteresowania, plany, kolegów.
Kiedy wyszedł ze szpitala, uwolniony od
omamów i paranoi, Ewa myślała naiwnie, że teraz jakoś to będzie. Lekarze też ją
pocieszali, że trzeba tylko pilnować, żeby samowolnie nie odstawił leków. Nie
był tym Damianem, którego pamiętała sprzed choroby: ruchy miał spowolnione, jąkał
się i przekręcał trudniejsze słowa, ale funkcjonował. W miarę. Łykał ten swój
haloperidol czy inną chlorpromazynę, trochę pracował dorywczo na budowach i
przy remontach. Kopcił papierosy jak smok, ale przynajmniej nie chlał w przeciwieństwie
do nieświętej pamięci ojca, który na szczęście nie powracał już z zaświatów od
czasu tamtej pamiętnej Wigilii tuż po ogłoszeniu stanu wojennego.
Teraz, idąc za trumną, Ewa powtarzała
sobie, że gdyby była bardziej zaangażowana, nie dawała się zbyć Damianową
fasadą ospałej obojętności, dostrzegłaby, że jej syn po cichu osuwa się w kolejny
kryzys. Zadzwoniłaby do psychiatry, wymogłaby zmianę leków czy krótkotrwałą
hospitalizację w trybie pilnym, i Damian by żył. Nadal podkradałby matce
papierosy i drobne z torebki, jadłby na śniadanie bułki z dżemem i odsmażałby
sobie na kolację ulubione pierogi z garmażerki, przesiadywałby po nocach ze
słuchawkami na uszach, słuchając punkowej muzyki z podpisanych flamastrem
kaset. Tyłby dalej na tych bułkach, pierogach, parówkach i batonikach, ale
żyłby. Może nawet znalazłby sobie jakąś miłą dziewczynę, ożeniłby się. W końcu
cuda się zdarzają, prawda?
Nieliczny kondukt żałobny dotarł na
miejsce pochówku i ksiądz odmówił swoje formułki. Mechanicznie, byle prędzej.
Kiedy trumnę opuszczano do grobu, coś kazało Ewie się rozejrzeć. Serce zabiło
jej szybciej, bo wśród obecnych dostrzegła znajomą sylwetkę.
Mężczyzna o ciemnych, związanych w kitkę
włosach skinął jej lekko głową. Poczuła dreszcz, bo przez te wszystkie lata nie
postarzał się nawet o dzień. Można byłoby go wziąć za dawnego kolegę Damiana,
jednego z tych chłopaków, z którymi syn Ewy popalał kiedyś szlugi za szkołą,
pił tanie wino i słuchał ze starego radia piosenek Lady Pank.
Kiedy trumna znalazła się w grobie, Ewa po
raz kolejny podziękowała w myślach krewnym drugiego męża, którzy zgodzili się,
żeby Damian spoczął na jednej kwaterze ze swoim ojczymem i jego rodzicami (dla
niej, Ewy Zarębskiej-Łuszczak, nie będzie tam już miejsca, ale mniejsza o to).
Raptem przypomniała jej się wróżba starej
Cyganki na lubelskim rynku tuż przed wyjazdem na obóz studencki w Duszatynie. „Dwa
razy wyjdziesz za mąż, dwa razy owdowiejesz, ale dzieci będziesz miała udane,
kochana. Trójkę.”
Teraz oczy jednak ją zapiekły, poczuła pod
powiekami gorącą wilgoć. Sięgnęła do torebki po chusteczki, a kiedy znów
podniosła wzrok, ciemnowłosego mężczyzny już nie było.
Jakie ponure....
OdpowiedzUsuńChomik
Zdecydowanie z tej drugiej strony mroku. Już czuję, że będzie mi pasowało.
OdpowiedzUsuńMroczne dziecko w zestawieniu z imieniem Damian od razu nasuwa mi skojarzenia z "Omenem". A ja nie znoszę horrorów... Ale klasykę trzeba znać, Czyż nie?
Chłopak w 1996 ma "pożółkłe" plakaty filmowe, co oznacza, że wieszał je... kiedy, w latach 80? Po pierwsze, plakaty filmowe z lat 80. nadawały się do galerii sztuki, a nie do ozdoby mieszkania (nie były to bynajmniej zdjęcia twarzy aktorów, jak dzisiaj), po drugie, nie wiem, skąd by je zdobył, chyba, że ojciec był dyrektorem kina.
OdpowiedzUsuńAchika
PS. "Terminator" był w Polsce wyświetlany jako "Elektroniczny morderca".
Ten komentarz został usunięty przez autora.
UsuńKupił gdzieś na targu staroci/w antykwariacie takie pożółkłe, podniszczone, już jako dorosły człowiek. Do schizofrenika w niecałkowitej remisji pasuje mi faza na udekorowanie sobie pokoju starymi plakatami, bo z jakiegoś powodu miało to dla niego znaczenie (np. uważał, że te plakaty przekazują "głosom w głowie" jakąś informację na jego temat). Dopiszę to.
UsuńA, jako dorosły wieszał... No owszem, taki na przykład polski plakat do "Obcego - ósmego pasażera Nostromo" (czerwony szkielet żeber z oczami) do osoby chorej psychicznie pasuje jak ulał. Ten z eksplodującym hełmem Vadera też.
OdpowiedzUsuńAchika
To pytanie z innej beczki,w związku z rosnącym szczepionkowym fanatyzmem,czy niezaszczepieni mogą zaglądać na bloga czy mają wyjść? Chyżo?
OdpowiedzUsuńChomik
Olu, mój cioteczny brat, dwa lata młodszy ode mnie, zmarł na covid w Wielką Niedzielę. Mąż znajomej jeszcze niedawno walczył o życie pod respiratorem (przeżył, wypisali go do domu). Wszystkie dostępne w Polsce szczepionki dwudawkowe chronią przed ciężkim przebiegiem covidu prawie w 100%. Dwie koleżanki chorowały w zimie - lekko, ale covidowa mgła mózgowa ciągnie się za nimi do tej pory i utrudnia pracę. Szczepionki dają 70-90% ochrony przed zachorowaniem objawowym (statystyki skuteczności to dłuższy temat, ale generalnie poziom ochrony po 2 dawkach jest naprawdę dobry). Twoje decyzje w zakresie własnego zdrowia są Twoją osobistą sprawą, ale ludzie, którzy nakręcają paranoję antyszczepionkową, prowadząc w necie kampanie dezinformacji, robią masę złego. SARS-Co-V2 mutuje, bez powszechnych szczepień ASAP (dających odporność stadną) będzie się dalej szerzył, dalej mutował i będziemy się z nim bujali cholera wie jak długo...
UsuńTo smutne,ale tworzenie podziałów nie jest rozwiązaniem.Znowu ludzie sie dzielą będzie tylko gorzej.
OdpowiedzUsuńChomik