Wrażliwość
czytelnicza to kwestia równie indywidualna, co gust kulinarny. Jeden
najbardziej na świecie lubi lody czekoladowe, drugi kiszone ogórki. Piotr woli
rosół z zieloną pietruszką, Paweł bez, Ania uwielbia karpia w galarecie,
podczas gdy Zuzce na sam widok galarety przełyk zawiązuje się na supeł. I
dobrze, bo gdybyśmy wszyscy lubili to samo, świat byłby nudny.
Książki
bywają smutne. Ponure. Opowiadają o bolesnych rzeczach. Ale czytelnicy różnie
reagują na tę ponurość. Różne są ich odczucia wobec nieszczęść, których
doświadczają bohaterowie, wobec cierpień, śmierci i dogłębnego poczucia
beznadziei, którym literatura raczy nas całkiem często.

O
dziwo mam za to problem z czytaniem książek, które w założeniu miały być
ciepłe, radosne i optymistyczne. Już po paru stronach zaczynają mnie ogarniać
melancholia i zniechęcenie. Łaknę mroczniejszych fabuł oraz skomplikowanych,
powikłanych wewnętrznie Bohaterów Z Problemami.
Jako
dziecko byłam bardzo wrażliwym, empatycznym czytelnikiem. Nie potrafiłam
zrozumieć, że bohaterowie książek „nie istnieją naprawdę”, że to fikcyjne
konstrukty z literek. Dla mnie ich kłopoty i dramaty były jak najbardziej
realne. Jeśli bohaterów spotykały nieszczęścia, przeżywałam smutek i żałobę
razem z nimi. Ponieważ nauczyłam się czytać mając 4 lata, a w domu miałam
nielimitowany dostęp do regałów z książkami, zdarzało mi się sięgać po pozycje,
po przeczytaniu których było mi smutno i źle w ten specyficzny sposób, którego
dorośli nie rozumieją, i miałam ochotę natychmiast sięgnąć po odtrutkę w
postaci czegoś baśniowego, przygodowego, jak „Kroniki Narni” C.S. Lewisa.
O
dziwo nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek zaszkodziła mi w ten sposób
książka „dla dorosłych”, bo kiedy miałam te 6-9 lat, książki dla dorosłych
zwyczajnie i po prostu mnie nudziły, zanim zdążyłam w nich natrafić na potencjalnie
bolesne treści. Nie. Traumatycznie wspominam lekturę niektórych książek
przeznaczonych dla dzieci, ale dla dzieci trochę starszych albo mniej
wrażliwych, bardziej odpornych na uderzeniową dawkę brutalnego moralizowania.
„O dwóch takich, co ukradli księżyc” to sztandarowy przykład książki, która
Zrobiła Mi Krzywdę i przysięgam, że pozytywnie wspominam stamtąd wyłącznie
krwiożerczego czarnoksiężnika oraz jego malowniczą rodzinkę (córka zmieniająca
się we wronę, żona mająca postać cienia...)
Co
ciekawe, nawet w dzieciństwie nie zawsze miałam problem z samym faktem, że
bohaterowie giną. Dostrzegałam urok smutnych zakończeń niektórych baśni
Andersena. Absolutnie i bez reszty zauroczyli mnie „Bracia Lwie Serce” Astrid
Lindgren. Skończywszy 12 lat bez problemów przyswajałam mity greckie, spodobały
mi się opowiadania o Sherlocku Holmesie (pisane, było nie było, zdecydowanie z
myślą o dorosłym odbiorcy) oraz „Krzyżacy” i „Quo vadis”. Humor psuły mi
książki zawierające elementy satyry i przerysowania („Porwanie w
Tiutiurlistanie” Wojciecha Żukrowskiego) oraz takie, gdzie bohater jest głupi i
pakuje się w kłopoty na własne życzenie („Pinokio” Carla Collodiego).
W
dorosłym wieku oczywiście wyrobiłam sobie znacznie grubszą „skórę” i wzrosła
moja zdolność dystansowania się od czytanej historii. Jeżeli książka jest
dobrze napisana (staram się nie czytać niczego napisanego tragicznym stylem –
szkoda zdrowia), w zasadzie tylko dwie rzeczy są w stanie źle wpłynąć na mój
nastrój podczas lektury: cierpienie zwierząt oraz nieuleczalna głupota
bohaterów.

Na
szczęście sceny z cierpiącymi czy co gorsza dręczonymi zwierzętami nie pojawiają
się w książkach aż tak często (podejrzewam, że wielu autorów lubi zwierzęta tak
jak ja; sceny, które są emocjonalnie trudne w czytaniu, są też trudne do
napisania). Znacznie częściej trafia się druga rzecz, która mnie odstręcza:
nieuleczalna głupota bohaterów.
Nie
mam na myśli jednorazowych malowniczych wpadek z roztargnienia ani drobnych wad
takich jak nieobycie towarzyskie, prowadzących do niezręcznych sytuacji. Tym,
co mnie odrzuca, jest stuprocentowa, pełnokrwista głupota. Taka, przez którą
cierpi nie tylko bohater, ale i otoczenie, zwłaszcza najbliżsi. Nie dałam rady
przeczytać w całości „Pani Bovary”, gdzie narcystyczna i głupia jak but kobieta
pakuje się w dwa romanse pozamałżeńskie, rujnuje finansowo męża i na koniec
popełnia samobójstwo. O głęboką frustrację przyprawiła mnie lektura „Pamiętnika
Bridget Jones”, bo Bridget wzbija się na takie wyżyny bezmyślności, że już w
połowie książki miałam ochotę zawlec babsztyla pod lodowaty prysznic i trzymać
tam, aż otrzeźwieje.
Różni
czytelnicy rozmaicie odbierają różne rzeczy. Od czasu do czasu zdarza mi się
dowiedzieć, że ktoś odczuwał smutek po przeczytaniu książki, którą ja odebrałam
jako podnoszącą na duchu. Jedno jest pewne: sama nigdy nie piszę rzeczy, które
byłyby w stanie mi popsuć humor! Jeśli któryś z moich tekstów wprawił kogoś w
depresyjny nastrój, to widocznie mamy odmienny próg wrażliwości.
Dyskusja
w komentarzach mile widziana!
Generalnie nie lubię ponurych książek, życie jest dość ponure i bez dobijania się fikcją. Z "Bridget Jones" miałam to samo i ciężko mnie dziwiły całkiem inteligentne kobiety,które się z nią utożsamiały.Też bardzo nie lubię opisywania cierpień zwierząt.
OdpowiedzUsuńChomik
Rzecz w tym, że z jakiegoś powodu ponura fikcja zupełnie mnie nie dobija, dobija mnie optymistyczna :) A Bridget ma mózg jak przepiórka! Roztargnienie i głupie wpadki to jedno, ale ten dobijający horyzont ambicji czyli "schudnąć i złapać męża"... Strasznie mnie to odrzucało.
UsuńA co z Józefem Szwejkiem, idiotą z urzędu?:)
OdpowiedzUsuńWstyd się przyznać, nie czytałam... Wiem, że powinnam kiedyś nadrobić, ale mam podejrzenie, że nie podeszłaby mi ta lektura, więc zwlekam.
UsuńJa właśnie jestem w trakcie nadrabiania i bardzo mi się podoba, choć jest mocno absurdalna.
UsuńPowiadasz? Uzbierała mi się strasznie długa lista książek do przeczytania, ale w takim razie dopisuję do niej Szwejka, najwyżej nie doczytam do końca (z absurdem mam tak, że czasem coś mnie rozbawi do łez, a kiedy indziej kompletnie nie podejdzie).
Usuń"Porwanie w Tiutiurlistanie" to moja trauma z dzieciństwa, koszmarna książka :)
OdpowiedzUsuńPonure książki, hmm, wszystko o Krzyczącym w Ciemności jest ponure i lubię to bardzo, bo oprócz tej mrocznej i dusznej atmosfery zaszczucia jest tez jakaś nostalgia i ciepło, które widać w relacjach Brune'go (jak to się odmienia??) z ludźmi. Jedynie nie podchodzi mi opowiadanie "Między otchłanią a morzem", mega dobry tytuł, ale samo opko mi jakoś nie weszło.
A z innych ponurych książek, ale jednocześnie bardzo ciepłych i takich podnoszących na duchu, mimo całego fatalizmu, to ja bym polecił "Miasto na górze" Kira Bułyczowa, mega.
Co do "Porwania w Tiutiurlistanie" - no właśnie!!! Torturowanie kota wlewaniem mu mleka przez lejek, jeżu kolczasty!
UsuńJa odmieniam: Brune, Brune'a, Brune'owi (czytając to: Brune, Bruna, Brunowi), nie do końca zgodnie z zasadami polszczyzny, ale jestem w stanie to obronić mówiąc, że imię Brune można potraktować jak wariant imienia Bruno i tak też odmieniać.
"Miasta na górze" Bułyczowa nie czytałam, muszę kiedyś nadrobić! Z takich ponurych, a jednocześnie fajnych i poprawiających humor książek (ale niekoniecznie ciepłych) bardzo lubię opowiadania Pawła Ciećwierza zebrane w zbiorkach "Nekrofikcje" i "Środkowy palec Opatrzności". Polecam w ciemno, rewelacyjnie napisane historie o mętach i czarnych charakterach okraszone dużą dawką wisielczego humoru (tytuł drugiego zbiorku mówi w zasadzie wszystko).